środa, 19 grudnia 2012

Wrażenia z Milano

Kontynuując nasze wędrówki po trasie Kulinarnego Poznania tym razem udaliśmy się do miejsca zgoła innego od naszej poprzedniej destynacji. Szukaliśmy czegoś stonowanego, klasycznie eleganckiego. Wybór padł na polecaną nam od dawna restaurację Milano na Al. Wielkopolskiej. 

Pierwsze wrażenia po przybyciu na miejsce bardzo pozytywne - właśnie tak wyobrażaliśmy sobie eleganckie wnętrze topowej włoskiej restauracji. Na stolikach bielutkie obrusy, wokół przytulne kolory ciemnego drewna, no i uśmiechające się do nas zewsząd butelki win. Ciekawym i nietypowym jak na Poznań elementem wystroju jest homarium - oprócz Milano widzieliśmy je chyba tylko w Piano Barze. Miejsce zdecydowanie nadaje się na wystawne spotkania w większym gronie, np. świąteczne czy biznesowe, czy romantyczne kolacje we dwoje, ale osoby poszukujące bardziej niezobowiązującej atmosfery i dobrego jedzenia (tak jak w tym wypadku my) też dobrze się tu poczują.


Po krótkich oględzinach wnętrza nadszedł czas by zagłębić się w obszerne menu. Znajdziemy tutaj wszystko, czego możemy się spodziewać po włoskiej restauracji tej klasy - są smakowicie brzmiące przystawki ciepłe i zimne, są dania mięsne, oczywiście nie mogło zabraknąć past i pizzy. Milano szczyci się jednak wspaniałymi kreacjami z ryb i owoców morza, więc to głównie w tym kierunku postanowiliśmy szukać kulinarnych wrażeń.

Zaczęliśmy ucztę od carpaccio w dwóch odsłonach. Najpierw skosztowaliśmy carpaccio z pomarańczy ze smażonymi krewetkami, rukolą z dodatkiem soli, świeżego pieprzu i octu balsamicznego oraz ciepłym vinaigrette ze świeżego soku pomarańczowego, musztardy dijon i oliwy. Wrażenia bardzo pozytywne, krewetki bardzo ciekawie skomplementowane zostały świeżymi pomarańczami i charakterystycznym smakiem rukoli, a odrobina wyrazistego sosu smacznie dopełniła całości.
Drugim carpaccio jakiego spróbowaliśmy była wersja z buraka, którego Szef Kuchni upiekł w soli morskiej i pokroił w cieniutkie plastry. Na nich znaleźliśmy kawałki włoskiego sera koziego, orzeszki pinii, fileciki z białego grapefruita i rukolę. Całość skropiona karmelowo-piniowym vinaigrette. Połączenie wydawało się nam odważne, ale zagrało pysznie.


Po smakowitych przystawkach nadszedł czas na gwóźdź programu, czyli dania główne. Jako pierwszy na warsztat wzięliśmy stek z tuńczyka z dodatkiem szałwii i oliwy czosnkowej. Stek, obtoczony w ziarnach sezamu, podany został z warzywami grillowanymi na sucho i sosem z zielonego pieprzu na białym winie z dodatkiem śmietany. Wrażenia wizualne - wow. Takiej jakości tuńczyka nie powstydziłyby się najlepsze susharnie ;) Smakowo też pierwsza klasa, delikatny, kruchy tuńczyk doskonale współgrał z dodatkami. Widać, że Szef Kuchni na nosa do dobrych kompozycji.
Drugą kreacją Szefa Marcina Matelskiego jakiej spróbowaliśmy był makaron capellini (warto podkreślić, że wyrabiany na miejscu!) ze smażonymi scampi i krewetkami w sosie z pomidorków cherry z dodatkiem pepperoni, czosnku, białego wina i świeżych ziół - bazylii i pietruszki naciowej. Danie bardzo smakowite, a do tego podane z pomysłem, co czasem bywa wyzwaniem w przypadku past.


Podsumowując, wizytę uznajemy za udaną. Milano podołało zadaniu i naszym oczekiwaniom, a te nie były niskie. Zapewne jeszcze nieraz wrócimy na Al. Wielkopolską, następnym razem może na wystawną kolację ze świeżym homarem w roli głównej. Oj czujemy, że wtedy wyszlibyśmy jeszcze bardziej oczarowani ;)
A w międzyczasie polecamy Wam przekonac się osobiście czym smakuje Milano. Uroczysta kolacja świąteczna lub noworoczna na pewno będzie ku temu świetną okazją.


sobota, 15 grudnia 2012

Śniadanie na mieście. #2 po warszawsku.

Dzieli nas mniej więcej 300 km. To nie tak wiele. Dzięki autostradzie czas przejazdu skrócił się bardzo. My niby na zachodzie, a oni na wschodzie... No, ale oni to stolica. Warszawa. I tam śniadania na mieście to norma. A lokali, które w śniadaniach się specjalizują jest od wyboru do koloru. Nowy, wielkomiejski styl życia. Jedzenie w kapciach przed telewizorem jest passe! No i śniadanie można zjeść przez cały dzień :)

Jak wyglądają śniadaniownie? Trochę po francusku, a trochę po skandynawsku. Po francusku, bo pieczywo odgrywa pierwsze skrzypce i widoczne jest od progu każdego lokalu, a po skandynawsku z uwagi na wystrój. Niezobowiązujący luz, 3 kolory przewodnie: biały, czarny i szary, no i drewno. Socjalny stół na środku to podstawa. W Poznaniu taki stół, przy którym siedzi się z "obcymi" widziałam tylko w Werandzie w Starym Browarze. I wszystkie stoliki były zajęte, a "socjal"  świecił pustkami. W Warszawie nie mają takich lęków. Albo się oswoili. Tzn. przyzwyczaili.

Będąc w stolicy i mając do dyspozycji cały dzień na kulinarne szaleństwa, zdecydowaliśmy się zobaczyć jak to jest z tymi śniadaniami. Problemem okazało się wybranie lokalu. Bo jest ich sporo, a przecież śniadanie da się zjeść tylko jedno. Mieliśmy kilka typów, ale ostatecznie zdecydowaliśmy się na Charlotte Chleb&Wino na Placu Zbawiciela. Bo są prekursorami, a w zasadzie prekursorkami (właścicielkami są trzy dziewczyny). Były pierwsze, więc chcieliśmy mieć punkt odniesienia. I nie zraziliśmy się legendą o słynnej swego czasu bułce tartej Charlotte sprzedawanej w cenie 7 pln :)


Na miejscu byliśmy ok 9.30, a tam już spory tłumek spragnionych kawy i świeżego pieczywa. Odruchowo chcieliśmy usiąść przy oddzielnym stoliku, ale wszystkie były zajęte. W sumie to dobrze.  Zajęliśmy ostatnie 4 miejsca przy "socjalu". Oczywiście nikt z naszych nowych "znajomych" nie zwrócił na nas uwagi. A my tak, bo ewidentnie naszymi sąsiadami była para młodych ludzi na randce! Jaki to super pomysł, prawda? Śniadaniowa randka. Tak czy inaczej spróbowaliśmy skupić się na menu i coś zamówić. Co nie było takie proste z uwagi na dość głośną muzykę i szalone możliwości wyboru. Od zestawów pieczywo + jajka lub pieczywo + dżemy, przez Croque Madame, Croque Monsieur, po różne kanapki czy słodkie bułeczki na mniejszy apetyt. Dodać należy, że pieczywo podawane w Charlotte pochodzi z ich własnej piekarni, którą kątem oka możemy obserwować siedząc przy stolikach. O codzienne wypieki dba od 5 rana Pan Andrzej, który tylko raz w swojej karierze zaspał i pieczywa nie było. Po zeszłorocznym Beaujolais Nouveau;) 


Wracając jednak do naszego śniadania. Byliśmy w czwórkę, więc nasze zamówienie mogło być zróżnicowane i pojawiło się w nim: Croque Madame, Croque Monsieur, zestaw pieczywa + czekolada + dżem i  kanapka z łososiem. I kawa oczywiście. Wszystko bardzo dobre, łamane na pyszne. Pieczywo pierwsza klasa. Dżem i czekolada, też lokalnego wyrobu - świetne. Obsługa sprawna i uczynna. Opinie na temat wspólnego siedzenia przy jednym stole z nieznajomymi - podzielone. Z mojej perspektywy pozytywne. Jedynym minusem była zbyt głośna muzyka, choć może to pozwala nie zwracać uwagi na innych. Całość rozpatrujemy trochę w kategoriach eksperymentu i przeżycia. Bo mimo wszystko miejsce jest dość specyficzne. Tłoczno, gwarno, trochę jak na imprezie, a my jakoś nieprzyzwyczajeni. W szczególności od samego rana, kiedy się jeszcze dzień nie zaczął. Ale ogólne wrażenia bardzo pozytywne. Plus za krzesełka dla dzieci.


Po wyjściu z Charlotte nie dawały nam spokoju myśli o innych lokalach śniadaniowych, więc zdecydowaliśmy się na mały spacer. Odwiedziliśmy jeszcze SAM i By The Way na Powiślu i Petite Apetite na Nowym Świecie. Testowanie menu pozostawiliśmy sobie na następny raz.

       A teraz czekamy na śniadaniownię w Poznaniu. Myślicie, że nasze miasto jest na to gotowe?

czwartek, 13 grudnia 2012

Wrażenia z City Kitchen


Czas na kolejną dawkę wrażeń z poznańskiego szlaku kulinarnego. Tym razem w poszukiwaniu niezapomnianych smaków zajrzeliśmy z wizytą do City Kitchen – restauracji butikowego hotelu City Solei na ul. Wenecjańskiej, by sprawdzić kartę jesienną i odrobinę przedpremierowo skosztować kreacji z nadchodzącego menu świątecznego. Uwierzcie nam, znaleźliśmy prawdziwą perełkę :)

Sam hotel z zewnątrz wygląda odrobinę niepozornie. Owszem, budynek jest ładnie odnowiony, jednak nie zapowiada prawdziwej eksplozji przyjemnego, nowoczesnego, a jednocześnie nieprzytłaczającego designu, której doświadczamy po przekroczeniu progu. Stonowane odcienie szarości na ścianach, przemyślane akcesoria inspirowane najpiękniejszymi miastami świata, dodające wnętrzom charakteru – to jest coś, co bardzo lubimy. Ten przewodni motyw syntezy designu i globalnego eklektyzmu widoczny jest zresztą w City Solei na każdym kroku – chociażby w postaci nazw pokoi (nie ‘1’, ‘2’, ‘3’ etc., lecz ‘Tokio’, ‘Paryż’, ‘Mediolan’) czy sztuki nowoczesnej… na pokojowych drzwiach. Podczas naszej wizyty najważniejsze były jednak dla nas wrażenia kulinarne. Tutaj również się nie zawiedliśmy. Ale po kolei…


Sala restauracji City Kitchen nie odbiega designem od całego hotelu – jest nowocześnie, z pomysłem, niemalże minimalistycznie i surowo, w pozytywnym sensie. Fajnie wyglądają odsłonięte oryginalne, wieloletnie ceglane ściany w połączeniu ze stołami w naturalnym kolorze drewna. Nam takie wnętrza bardzo się podobają, choć może znajdą się osoby, które wolałyby coś bardziej tradycyjnego. 

Naszą ucztę w City Kitchen zaczęliśmy od dostępnego w karcie jesiennej wędzonego łososia z wyrabianym na miejscu makaronem, marchewką gotowaną w syropie anyżowym, chipsem ze słoniny i emulsją z atramentu kałamarnicy. Wszystko podane w elegancki, nowoczesny sposób. Co ciekawe, łosoś wędzony jest na miejscu do zamówienia. Takie dbanie o najwyższą jakość i świeżość zdecydowanie się opłaca - łosoś był pyszny i wart swojej ceny - 30 zł.  


Następnie na nasz stół przybyły dania główne. Tym razem dane nam było skosztować kreacji z nadchodzącego menu świątecznego - królika i bażanta. Łukasz Grzesik, szef kuchni City Kitchen, królika marynowanego w naturalnym jogurcie gotował metodą sous-vide i podał z plackami ziemniaczanymi, duszonymi warzywami i musem z buraków z dodatkiem przypraw korzennych. Całość z pomysłem ułożona na ciekawym, kamiennym talerzu. Wygląd i smak dostają od nas piątkę z plusem, chętnie ubarwilibyśmy świąteczny stół taką kreacją.


Równie smaczna była druga kreacja której próbowaliśmy, czyli bażant marynowany w jałowcu, podany z sufletem z kaszy gryczanej i grzybów, modrą kapustą, puree z kasztanów, sosem miodowym z odrobiną trawy żubrowej i kilkoma jadalnymi liśćmi nasturcji. Odważne, pomysłowe połączenie tradycji i nowoczesności, które jednak gra ze sobą wyśmienicie. Bażant pysznie kruchy, świetny suflet (sami wiemy jak trudnym może być wyzwaniem), liście nasturcji dodające lekko rzodkiewkowego smaku. Zaskoczyło nas też puree z kasztanów - przyznajemy się, że był to pierwszy raz, gdy próbowaliśmy takiego dodatku. Czemu dopiero teraz odkrywamy ten rarytas?! Pyszne, kremowe, delikatnie słodkawe - świetne dopełnienie całości.


Ucztę zakończyliśmy słodkim akcentem w postaci gruszki marynowanej w czerwonym winie, nadziewanej waniliowo-różanym creme brulee, która na co dzień czeka na Was na kartach jesiennego menu. Cena za taki przysmak - 22 zł - raczej niewygórowana. 


Bardzo cieszymy się, że udało nam się również porozmawiać z Szefem Kuchni - Łukaszem Grzesikiem. Mimo młodego wieku Łukasz dysponuje naprawdę ogromnym doświadczeniem oraz zaraźliwą wręcz pasją do kulinariów. Takich ludzi nam potrzeba! :) Naszą całą rozmowę w formie wywiadu z szefem kuchni przeczytać możecie na stronie Kulinarnego Poznania w zakładce 'Nasi Szefowie'. Poruszyliśmy kilka ciekawych tematów - źródeł inspiracji, ulubionych składników, czy nawet kulinarnych podróży.  
Szef Grzesik zdradził nam również, że uwielbia, gdy goście decydują się na jego Taste Menu, dając mu zupełnie wolną rękę i w zamian otrzymując 5, 7 lub 9 absolutnie fenomenalnych, zaskakujących dań. Po tym czego doświadczyliśmy a'la carte chyba będziemy musieli się skusić... :)



poniedziałek, 10 grudnia 2012

SHERATON SOCIAL HOUR

W czwartek 22 listopada w poznańskim Hotelu Sheraton wystartował nowy program degustacji win - Sheraton Social Hour. Jako, że z winami jest nam zawsze po drodze, z chęcią skorzystaliśmy z zaproszenia. 

Jaka jest idea Social Hour? Wszystkie hotele biorące udział w programie (ponad 240 na całym świecie) będą trzy lub cztery razy w tygodniu organizować wieczorne degustacje, podczas których goście, nie tylko hotelowi, będą mieli okazję skosztowania dwóch degustacyjnych porcji wyselekcjonowanych przez sommeliera win. Cykliczne spotkania odbywają się w hotelowym lobby, co pomaga stworzyć przyjazną, niezobowiązującą atmosferę sprzyjającą nawiązywaniu nowych znajomości i przede wszystkim, miłemu spędzeniu czasu. Sheraton walczy również z mitem, że hotel i hotelowa restauracja to miejsce zamknięte, dostępne tylko dla nocujących w nim turystów i biznesmenów. Popieramy. Tyle teorii. A jak było w praktyce?
Po przybyciu na miejsce zostaliśmy przywitani przez sommeliera Zbyszka Cyraniaka, który pokrótce przedstawił program wieczoru. Okazuje się, że będziemy próbować win białych - niemieckiego rieslinga Winkeler JesuitenGarten z winnicy Allendorf oraz kalifornijskiego chardonnay Hess Select Monterey. Niezwykle miłą niespodzianką była obecność Mike'a Whitney'a z polskiej winnicy Adoria, który w szczery i interesujący sposób opowiadał m.in. o produkcji wina w Polsce, swoich ulubionych gatunkach, czy nawet o tym, jakie wina najlepiej pasują do kuchni polskiej i poznańskiej. Byliśmy pod sporym wrażeniem - trudno znaleźć lepszy sposób na poszerzanie winnych horyzontów.

Zapału nie brakowało również Zbyszko Cyraniakowi, który przeprowadził z zebranymi gośćmi krótkie, lecz bardzo interesujące (i edukujące!) warsztaty z parowania win z produktami używanymi w kuchni fusion. Czy riesling pasuje do musztardy, kaparów lub balsamico? Czy chardonnay sprawdzi się w zestawieniu z cheddarem, sosem ostrygowym lub gorzką czekoladą? Dzięki własnym, nieśmiałym próbom oraz doświadczonej palecie Zbyszka - teraz już wiemy co z czym najsmaczniej zagra.
Podsumowując, podczas Sheraton Social Hour poszerzyliśmy swoje winne horyzonty, poznaliśmy ciekawych ludzi i smacznie spędziliśmy wieczór w miłym towarzystwie przy wyśmienitym winie. 

Sheraton Social Hour w Poznaniu odbywa się w każdy poniedziałek, czwartek i piątek w godz. 19:00-21:00. Degustacja dwóch (60ml) wybranych win - 25 pln. Ktoś się wybiera? My na pewno.

czwartek, 6 grudnia 2012

Burgery Poznań vs. Warszawa

W Polsce, a w Poznaniu w szczególności wybitnie brakowało nam dobrych burgerów. Nie mogąc znaleźć nic ciekawego pod koniec września zrobiliśmy je sami na grillu. Później nasz przymusowy burgerowy post przerwał Restaurant Day – uff. Wytrzymaliśmy tylko tydzień i na kolejnego prawdziwego burgera pojechaliśmy do osławionego Lokalu Bistro w Warszawie. W kolejnym tygodniu na ratunek przyjechał nam pierwszy prawdziwy food truck w Poznaniu – Food Patrol. Wydaje się, że w końcu mamy je u nas w mieście – dobre i w niezłej cenie. Chcecie poznać nasz subiektywny ranking burgerów? Chyba tak, skoro czytacie tego posta. No to zapraszamy do lektury, a potem pewnie na spacer na róg Piekar i św. Marcina, gdzie zaparkowała burgerowa oaza.

Żeby nasycić swój burgerowy głód pod koniec września zrobiliśmy grilla. Grupa przyjaciół, grill i kilogram mięsa z udźca wołowego w roli głównej. Było pysznie. Do burgerów dodaliśmy konfiturę z czerwonej cebuli, słodkiego ementalera i zjadając po dwa nastawiliśmy się, że następna okazja na taką ucztę nie pojawi się prędko. 


Pojawiła się jednak podczas Restuarant Day. Śledząc zapowiedzi "kto, gdzie i co" byliśmy pewni, że burgera zjeść musimy. Nie zawiedliśmy się. Food Fetish dali radę. Własnoręcznie pieczone bułki, według przepisu na chleb japoński, no i solidny kotlet wołowy z plastrem chedara zapewniły nam chwilę wołowego uniesienia. Niestety nie trwało to długo. Dwie godziny po zjedzeniu pierwszych burgerów wróciliśmy po kolejne, ale ekipa Fetish’ów już nie miała kotletów żeby nas wspomóc.


Było pewne, że nie doczekamy do następnego Restaurant Day bez burgera. W kolejny weekend byliśmy        w Warszawie. Cel: osławiony Lokal.Bistro., gdzie serwują slowfoodowe burgery z polskich składników. Cóż. Odwiedziliśmy, spróbowaliśmy i niestety trochę się poprzyczepiamy. Cena 26 pln wysoko stawia przed burgerem poprzeczkę, a brak frytek nie każdemu rekompensuje ekologiczne pochodzenie pozostałych składników.


Ale spójrzmy obiektywnie, o ile to możliwe. Do wyboru jest kilka wersji. Oczywiście klasyk wołowy – z wołowiny polskiej rasy Angus, potem burger z zapiekanym camembertem Słupski Chłopczyk, no i z wędzonym dorszem. Te z dorszem i serkiem to raczej przystawki niż dania główne. Można ich spróbować, ale płacąc za nie ponad 20 pln można się czuć poszkodowanym. Na plus burgerów z Lokal. Bistro. przemawia ciekawy koncept slowfoodowy i wypiekane na zamówienie bułeczki. Niezaprzeczalnie pozytywna jest także gramatura mięsa i całość kompozycji. Oj, tak! Są jednak minusy. Pierwszy to cena, trochę zbyt wysoka, nawet jak na warszawskie kieszenie. Drugi minus to niestety nie przyprawione mięso, nawet po grillowaniu. I trzeci  - wystrój lokalu, a w zasadzie jego brak. I jeszcze brak frytek... musieliśmy ratować się belgijskimi. Podsumowując. Burgery bardzo dobre, ciekawie podane na drewnianych deskach, ale cena trochę nie pasuje. 


Kolejny burgerowy przystanek to Food Patrol w Poznaniu. Ciężarówka z burgerami pokazała się w październiku na facebook’u. Stwierdziliśmy, że mają nasz kredyt zaufania i jak tylko zaparkują, to my tam będziemy. Na poczatku grudnia dostaliśmy sygnał, że Food Patrol pojawił się na rogu Marcina i Piekar. No to jedziemy. Na miejscu fajnie graficznie dopracowane auto-lokal. Mercedes – dosłownie i w przenośni. Kuchnia w pełni wyposażona. Bardzo dobrej klasy grill, wyciąg, chłodnie i nasza ukochana wołowina. Świeżutka, wielkopolska. 



Cena kusząca  - klasyk  już za 10 pln. Mr Gordon – wersja wzbogacona o gorgonzolę za 12 pln i BBQ z plastrem chrupiącego bekonu też za 12 pln. Oczywiście musimy brać pod uwagę, że jemy na dworze, a nie w lokalu, więc koszty odpadają i może być taniej. 
Krzysiek, który tego dnia serwował burgery wczuwał się w preferencje. Odpytał jaki sos i dodatki preferujemy oraz co najważniejsze - jak wysmażyć mięso. Ja preferuję medium, ale można też skusić się na rare czy well done. Co dostajemy za 10 pln? Duża bułka ugrilowana z dwóch stron, sos, sałata i soczysty 150 gramowy wołowy kotlet. Do tego 1,5 plastra ementalera i specjalność Food Patrola – długo grillowana cebulka biała lub czerwona. Potem ogórek, pomidor i świeża cebula według preferencji. 


Na całość czekamy jakieś 7 minut. Warto dodać, że mięso przychodzi idealnie doprawione. Burgera możemy kupić codziennie od 12:30 do 18:00, a w piątki i w soboty również nocą. Dla nas idealna opcja na szybki miejski lunch czy niezbędne wsparcie kaloryczne imprezy. Chłopaki z Food Patrola – macie od nas plusa tak dużego jak Wasze burgery. Jeśli jednak mielibyśmy się czepiać i szukać ideału, bułka z warszawskiego Lokalu Bistro lub od poznańskich Food Fetish dopełniłaby wasz zestaw.



wtorek, 4 grudnia 2012

Śniadanie na mieście. #1. Blow Up Hall 5050

Prawie każda restauracja ma obecnie w swojej ofercie menu lub kilka propozycji lunchowych. A jak sprawa ma się ze śniadaniem na mieście? Ta odsłona kulinariów nie jest jeszcze zbyt popularna, przynajmniej w Poznaniu. Na zachodzie Europy, w Warszawie czy w Trójmieście śniadaniowa kuchnia kusi mieszczuchów na co dzień i od święta. Szybkie śniadanie, kawa i gazeta w drodze do pracy, spotkanie w interesach o godzinie 09:00 na mieście, rocznica czy randka w nietypowy sposób - przecież to wszystko pomysł na śniadania w restauracji.

Zaczynamy z górnej półki, ale zupełnie wyjątkowo i ekscytująco. Wierzcie nam - restauracja hotelowa w Blow Up Hall 5050 jest otwarta i potrafi bardzo pozytywnie zaskoczyć...ale po kolei.


Po przekroczeniu progu przywitał nas bufet. Niby standard, ale kilka pozycji robi wrażanie: chleb i bułki ultra świeże, bo wypiekane na miejscu, doskonałe jakościowe chorizo i totalnie slowfoodowy karczek wieprzowy (brzmi znacznie gorzej niż smakuje). Tuż obok szkocki łosoś w rozmarynie opruszony kawiorem, oczywiście wędzony na zimno. To tyle z konkretów. Oczywiście świeże warzywa (caprese, pomidor, ogórek) świeże owoce (sałatka z ananasa, winogron... oraz figi). Do tego selekcja jogurtów, płatków, serów, no a w podgrzewaczu czają się sadzone jajka. Hmm i to tyle? Trochę poczuliśmy się rozczarowani. Może nie spodziewaliśmy się złotej posypki na jogurtach, ale nic nas szczególnie nie zaskoczyło. Na szczęście zapytano nas czy życzymy sobie czegoś ekstra. No pewnie!  Ale co konkretnie możemy dostać? Frankfurterki? Jajecznicę? I tutaj usłyszeliśmy długą listę śniadaniowych propozycji z całego świata, od continental breakfast, przez śniadanie angielskie, amerykańskie, francuskie tosty, jaja po florentyńsku, jaja po benedyktyńsku... Poza tym usłyszeliśmy, że szef kuchni jest otwarty, by spełniać niestandardowe (patrz  każde) życzenia gości. Bez dodatkowych opłat. My postanowiliśmy dać Tomkowi Trąbskiemu wolną rękę. W odpowiedzi otrzymaliśmy propozycje spróbowania jajek po benedyktyńsku i tostów francuskich. Po chwili oczekiwania do stolika przybyły nasze małe śniadaniowe arcydzieła. Wrażenia wizualne - wow!


Zacznijmy może od jajek po benedyktyńsku. Jajka gotowane w koszulkach, podane na przysmażonych na oliwie truflowej mafinkach śniadaniowych z plastrem zgrilowanej gotowanej szynki. Całość polana świeżo przygotowanym sosem hollandaise (tradycyjnie, z żółtek, masła, odrobiny octu z białego wina i przypraw). Efekt, jak widać na zdjęciach, bardzo pozytywny. Szczególnie po przekrojeniu jajka na pół. Idealnie zcięte białko i wspaniale płynne żółtko. Najlepsze jajko jakie w życiu jedliśmy. Przeżycie godne wstąpienia do klasztoru.




Równie smaczne były tosty francuskie, czyli bułeczki śniadaniowe namoczone w jajkach i mleku, przysmażone na oliwie truflowej. Do tego kilka plastrów smażonego bekonu, świeżych malin i odrobina syropu klonowego. Połączenie może wydawać się dość awangardowe, jednak wszelkie wątpliwości znikają po pierwszym kęsie. Klasa sama w sobie. Brawo dla szefa kuchni.

Śniadaniowy bufet w Blow Up Hall 5050 to koszt 60 pln na osobę. Biorąc pod uwagę to, że oprócz jedzenia otrzymujemy przeżycie i inspirację, zdecydowanie warto pokusić się o taki wydatek. Podsumowując, wizyta udana. Może nie na co dzień, ale wydaje nam się, że każdy zasługuje żeby sobie takie święto sprawić, czy spotkać się biznesowo w tak sprzyjających warunkach.

W Poznaniu można zjeść dobre śniadanie, a teraz wiemy już gdzie zjemy wyśmienicie. A Wy macie jakieś sprawdzone miejsca? Bo my dopiero rozpoczynamy cykl śniadaniowy. 

sobota, 1 grudnia 2012

Na Rynku Bernardyńskim

Obiecywaliśmy, że napiszemy relację z naszego niespodziewanie udanego wypadu na Rynek Bernardyński, więc do dzieła. Tym niewinnym postem chcielibyśmy wywołać szerszy temat pod nazwą "Gdzie kupić? czyli w poszukiwaniu jakościowych produktów" Wiecie tak samo dobrze jak my, że finał na talerzu zależy zarówno od warsztatu kucharza, jaki i od jakości składników. Tyle się mówi o produkcie eko, regionalnym, lokalnym itp. przyznawane są przeróżne certyfikaty, tylko nie wiadomo gdzie kupić prawdziwe, nie produkowane taśmowo i wspomagane chemicznie warzywa, sery, mięsa, chleby... Podzielimy się z Wami naszymi odkryciami i poprosimy o Wasze wskazówki w tej kwestii.

Rynek, który odbywa się na Bernardyńskim co sobotę i w odwiedziliśmy tuż przed 3 Restaurant Day. Było już dosyć późno jak na sobotnie zakupy ryneczkowe bo około 13 i nic nie zapowiadało, że tak dobrze zapamiętamy to miejsce. Większość straganów straszyła pustkami. Nam do szczęścia wystarczyły dwa. Pierwszy totalny warzywniak. Po bliższym przyjrzeniu - cuda! Wielkie dynie w kilku rodzajach. Każdy pewnie jadł już zupę dyniową, ale to warzywo jest świetne również w sałatkach, na surowo. Niezła sałatka z dynią była w menu lunchowym Sheratona - gdzieś ją przecież muszą kupować. To zainspirowało H. do odszukania dyni właściwej na sałatkę. Przesympatyczny sprzedawca podjął temat w mig i z miejsca zaproponował dynię makaronową. Uwierzyliśmy, że makaronowa sprawdzi się w sałatce i nie pożałowaliśmy. Co najlepsze nie musieliśmy kulać do domu globusa ważącego 5 kg, sprzedawca odkroił nam kawałek w sam raz na jeden obiad. Mając już dynię w siatce rozejrzeliśmy się dookoła żeby wpaść w warzywne uniesieni. Wielkie mięsiste liścia szpinaku jesiennego, które wyglądały prawie jak rabarbar, fioletowe i pomarańczowe kalafiory, piękne polskie gruszki, jarmuż... i chleb. Kupiliśmy dynię, szpinak, paprykę i chleb i profilaktycznie oddaliliśmy się od warzywniaka, bo przecież ktoś to będzie musiał potem jeść.




Drugie odkrycie straganowe to Zielony Bazar - produkty ekologiczne, reprezentowane przez Pana Marka i jego kozie sery z położonego 70 km na zachód od Poznania Lwówka. Co tu dużo mówić. W słoneczne przedpołudnie wyglądały pięknie, niektóre z nich jak świeże bochenki chleba o miodowej skórce. Jako, że byliśmy tuż przed wypłatą gotówki z bankomatu przed Restaurant Day, dysponowaliśmy całymi 30 pln. Poprosiliśmy zatem o zestaw serów za trzy dyszki. I tak na oko patrząc, zostaliśmy potraktowani preferencyjnie:) 


Pierwszy od lewej to kozi ser leżakowany w pigwie, następnie zawijany w kiszony liść morwy. Wyczuwalny świeży cytrusowy posmak, czyni z niego niezłego kompana do białych win. Ten obok, dojrzewał rok w piwnicy u Pana Marka. W środku orzechy włoskie. Wytrawny i dojrzały smak. Dzięki orzechowej nucie dobrze łączy się z czerwonym winem, szczególnie tym posiadającym moc leżakowania. Ten poniżej, to czysty kozi ser o zapachu, który dłuuugo się pamięta. Cóż jeśli ktoś pił wodę mineralną zuber to wie o czym mówimy. Nie sposób zajadać się nim solo, za to świetnie wyostrza i nadaje wyrazistego przełamania potrawom mącznym np. placuszkom z dyni. Naszym zdecydowanym faworytem był dojrzewający orzechowiec.

Zachęcamy serdecznie do wizytacji Rynku Bernardyńskiego. Na nasze smaki - warto i to bardzo. Może będąc wcześniejszej załapiecie się na jeszcze inne cuda. A tymczasem spójrzcie co przyrządziliśmy z sobotnich zdobyczy. Placuszki dyniowe (robi się je analogicznie do ziemniaczanych, a smak boski), szpinak podsmażony na maśle z czosnkiem (klasyka, ale ten szpinak!) i do tego obowiązkowo kozi ser. Pyszności. I nawet nam, mięsożercom, mięsa w tym dniu nie brakowało... Połączenie idealne.


Liczymy, że i Wy znajdziecie oryginalne smaki na Bernardyńskim, no i że podzielicie się Waszymi miejscami - gdzie kupić najlepsze składniki.

P.S. Dziękując Panu Markowi za promocję serową gorąco zachęcamy do zakupu jego frykasów. Jeśli nasze słowa Was nie przekonują to warto wiedzieć, że sery z Lwówka podaje się w topowych restauracjach w kraju od poznańskiej Ratuszovej i Sheratona, przez gdańskie Mercato (ta restauracja z hotelu Hilton zdobywa w tym roku po kolei wszystkie najważniejsze nagrody w kraju). Na koniec dygresja o serach Pana Marka - ponieważ można je skosztować również w Atelier Amaro - uznanej właśnie za najlepszą restaurację w stolicy (Best of Warsaw 2012). W Warszawie ostatnio przegryzał je w towarzystwie Modesta Wojciecha Amaro także Rene Redzepi z Kopenhaskiej Nomy - uważanej za najlepszą restaurację świata. Więcej o serach na ziemianinwkuchni.blox.pl 

czwartek, 29 listopada 2012

Wrażenia z Ojisan


Zbaczając nieco z utartych ścieżek Kulinarnego Poznania trafiliśmy dziś do prawdziwej chińskiej ambasady smaku w Poznaniu -  Ojisan (na facebooku znajdziecie ich jako Ojisan Milk Bar). Niby w centrum a ukryty tak, że gdyby nie potykacz na ul. 27 grudnia można by się nie zorientować, że tuż za rogiem bramy czeka kulinarna niespodzianka. Lokal podobnie jak kultura chińska tajemniczy i nie do końca zrozumiały. W środku osobliwa atmosfera, ciekawie – bar z bambusa  i chiński żołnierz z terakotowej armii.  W barze można porozumieć się tylko w dwóch językach – chińskim i angielskim, co dodaje mu nie lada autentyczności i dodatkowego piątego smaku (dosłownie – poczytajcie o Umami). Zamawiasz co chcesz,  na bazie kurczaka, wołowiny, wieprzowiny a także i tu uwaga – koziny. To chyba jedyne miejsce w Poznaniu gdzie można jej skosztować. 


W kulinarną podróż w nieznane zabiera nas nie byle kto, tylko doskonały szef kuchni, który dla każdego przygotuje danie według preferencji gościa. My spróbowaliśmy chińskiego makaronu z tofu oraz z koziną właśnie. Na start zupa, nie powiemy Wam jaka dokładnie, ale też z koziną. Do  dania głównego doskonały marynowany bakłażan, a jako napój zielona chińska herbata. Cały posiłek można w Ojisanie zjeść albo przy barze albo w salce na antresoli. Dodatkowo poza daniami obiadowo/lunchowymi w cenie 16 pln porcja mała, a 20 pln duża (ja jadłem małą i nie brakowało mi niczego), można także wpaść do Chińczyków na tradycyjne dania regionalne w formie odświętnej w cenie 50 pln. To musi być niezła frajda – widzieliśmy na zdjęciach, wyglądają jak oryginalnie przygotowane w Chinach. Okazuje się, że są to dania, które przez lata przygotowywał szef kuchni Ojisan w Państwie Środka. Na pewno wrócimy do tego kawałka Chin na mapie Poznania. Was też zachęcamy, prawdziwa kulinarna podróż do innego świata. 

poniedziałek, 26 listopada 2012

URBAN MARKET

Wystawiliśmy nosy poza poznańskie podwórko i pojechaliśmy do Warszawy. Autostrada do samej stolicy bardzo do tego zachęca! Nie będziemy się przyznawać jak szybko można dojechać, ale w końcu szybciej niż pociągiem. I tak, trochę przy okazji, bo Warszawa była jednym z przystanków na naszej trasie, odwiedziliśmy Urban Market i kilka modnych lokali. Ale dziś skupiamy się na Urban Market.

Impreza kulinarno-modowa, z naciskiem jednak na "kulinarno". Wszystko działo się w surowych wnętrzach klubu 1500m2 pod adresem Solec 18. W pierwszym odczuciu event bardzo podobny do Restaurant Day. Smakowita uczta w klimacie dobrej zabawy.


Po bliższym przyjrzeniu, zorientowaliśmy się, że mniej tu amatorów, a więcej osób, które albo są tuż przed otwarciem restauracji, jak np. Bistroteka lub gotują na zamówienie - chłopaki z UMAMI czy MoodFood. Dodatkowo kilka stoisk z wyrobami mięsno-wędlinowymi i kącik modnych magazynów, które wchodzą na rynek- Smak, Zwykle Życie i stoisko Kukbuka. Poza tym, oddzielna część poświęcona młodym projektantom oraz ciuszkom, zabawkom i książeczkami dla dzieci. Ach i kino. Z uwagi na ograniczenia czasowe skupiliśmy się na gastronomi.

Na dzień dobry, bardzo pozytywne spotkanie z UMAMI czyli świeżuteńki, własnoręcznie pieczony chleb serwowany z różnymi pastami. Pycha. Chłopaki gotują na zamówienie, pieką, organizują kursy kulinarne i robią dobre wrażenie.


Idąc dalej, spodobały nam się fajnie opakowane dżemy i chutney. Identyfikacja graficzna czyni cuda. Naturalnie, tradycyjnie i nowocześnie. Lubimy i popieramy takie podejście.


Najwięcej działo się w sali głównej. Oczywiście, wszystko przy muzyce, która wypełniała każdy metr 1500, podbijając nastrój zabawy. Luz w powietrzu, a na stoiskach zupy, oliwki, precle, browni, tarty, muffinki, kawa, herbata (9 pln/ kubek!).



Warto było przystanąć na dłużą chwilę przy Bistrotece. My co prawda, po sporym śniadaniu nie mieliśmy siły próbować, ale nacieszyliśmy oczy. Cienko pokrojony rostbef czy kaczka w musztardzie no i łosoś marynowany w buraku wyglądały obłędnie.Wszystko podane na grillowanym na patelni chlebie. Aż chciałoby się wrócić. W sumie będzie to możliwe. Bistroteka otwiera się w styczniu.


Tuż za Bistroteką - MoodFood. Tarty. "Na mieście mówią, że świetne". Tak przynajmniej sądzi pomysłodawczyni, która organizuje wycieczki kulinarne, warsztaty i dostarcza ciasta i inne pyszności na prywatne imprezy.


Osobiście, urzekli mnie twórcy Upośledzonych reniferów. No naprawdę urocze. I oni też.


Oczywiście, nie sposób pokazać wszystkiego co działo się środku. Warto jednak pokazać co działo się na zewnątrz. Piękny "kawiarniany" citroen z herbatą, kawą i lemoniadą oraz Soul Food - czyli food truck z burgerami czyli to co mięsożercy lubią bardzo (P.S. Już niedługo food truck z burgerami również w Poznaniu - Food Patrol - zaproszono nas na przed premierową degustację więc oczekujcie posta już wkrótce).


Podsumowując. Wspomnienia bardzo pozytywne, ludzi sporo, jedzenie na fajnym poziomie. Atrakcje dodatkowe, w tym kącik dla dzieci. To 3 edycja i mówi się, że się rozkręca. Kolejna na wiosnę. Wygląda na to, że w Poznaniu królować będzie RD, a w Warszawie UM. Gdzieś, ktoś na blogu powiedział, że atmosfera jak z Brick Lane. Rzeczywiście. Chociaż, odkopaliśmy nasze zdjęcia z Londynu i co tu dużo mówić, jaka stolica, taki Brick Lane. Niemniej popieramy i życzymy jak najlepiej. Pozdrawiamy z Poznania.

PS. O Brick Lane w Londynie będzie oddzielny post.