wtorek, 29 stycznia 2013

Wrażenia z GOKO


Świąteczno-noworoczne szaleństwa kulinarne spowodowały u nas delikatny przesyt kuchnią polską, więc postanowiliśmy w pierwszych miesiącach 2013 roku skupić się na poszukiwaniu egzotycznych smaków. Wybieramy sushi i kuchnię japońską. Cel:  chcemy poznać smak najlepszego sushi w Poznaniu. Na celownik bierzemy restauracje uważane za mekkę japońskich smaków w naszym mieście: Goko, Matii Sushi Restaurant, Violet Sushi & Yakitori oraz 77Sushi. Po wizycie w Matii kolej na GOKO Resturację Japońską, która znajduje się na ul. Woźnej 13, między Garbarami a Mostową. Po przekroczeniu progu znajdujemy się w stylowym, czarno-czerwonym wnętrzu, które umiejętnie balansuje pomiędzy klasyczną elegancją a nowoczesnością. Autentycznego japońskiego charakteru nadają mu ikebany stojące na barze i oryginalne japońskie laleczki kokeshi. Ich okazała kolekcja znajduje się także nad ostatnim stolikiem, w głębi sali.


Najciekawszym „elementem” GOKO jest jednak sushi master, który z wprawą samuraja operuje za barem długim nożem (Yanagiba). Trochę nas kusi, żeby usiąść niedaleko albo przy barze i załapać się na show. Siadamy jednak przy stoliku. Zamawiamy herbatę jaśminową i wiśniową. Po kilku minutach dostajemy żeliwne czajniczki, a w nich oryginalną herbatę z Japonii. Ciekawy, owocowy smak z zaskakującą nutką aromatów dymnych.

Nie chcąc zamawiać oczywistych i znanych wcześniej dań, pytamy sushi mastera o rekomendację. Chwila rozmowy i dowiadujemy się, że dziś do restauracji przyleciał z Amsterdamu świeży tuńczyk, więc koniecznie powinniśmy spróbować tuńczyka z makaronem ryżowym. Patryk Jerzykowski, szef kuchni GOKO, pyta czy lubimy nieco zaszaleć i podsuwa pomysł na popisowe futomaki o intrygującej nazwie spider roll. Jest to rolka, w którą zawinięte są dwa kraby we fryturze z awokado, sałatą, tobikko i chili mayo. Brzmi fascynująco. Na start zamawiamy jednak nigiri z łososiem. Klasyk. Czysty smak ryżu i ryby (nigiri sake). Ponieważ jedno z nas prowadzi tylko ja decyduję się zamówić japońskie wino o nazwie umeshu.


Ciekawość nie pozwoliła nam czekać na zamówione dania przy stoliku. Po chwili towarzyszyliśmy Patrykowi przy barze. Na wstępie wyjaśnia nam, że swój nóż do sushi – yanagiba - zakupił w Japonii, gdzie wspólnie z żoną, która również jest sushimasterką, poznawali oryginalne smaki kuchni japońskiej. Okazuje się jednak, że perfekcję w przygotowywaniu dań „made in Japan” Patryk zdobył w Kopenhadze, gdzie ukończył prestiżową Akademię Sushi. Z każdą chwilą czujemy jak nasza fascynacja sushi i kuchnią japońską rosną, nasze apetyty również. Gdy rozwodzę się o wyższości łososia nad tuńczykiem i pytam o zdanie Patryka ten podsumowuje to krótko: na największym targu rybnym w Tokio – Tsukiji, króluje tuńczyk. Nie znajdziesz świeżego łososia, bo nie pływają one wokół wysp japońskich. Dlatego dla Japończyków łosoś jest rybą nieświeżą. Swoją drogą wyobraźcie sobie, że dla Japończyków kwintesencją świeżości jest ryba która rusza się jeszcze podczas jedzenia – rozwija temat Patryk. Jak to jest możliwe? - pytam z niedowierzaniem. Patryk odpowiada spokojnie, że odkrawa jej się jeden płat, a pozostałą część wrzuca do akwarium, gdzie ryba jeszcze pływa. To z pewnością jest kulinarne ekstremum, na które w naszej kulturze kulinarnej nie ma zapotrzebowania - a jeśli jest, to minimalne. W rozmowie dowiadujemy się jeszcze masy ciekawostek apropos japońskiej tradycji kulinarnej, np. że futomaki (rolki sushi z wieloma składnikami) pełnią w Japonii rolę fastfoodu dla dzieci, a grzyby shitake są nie tylko smaczne, ale również udowodniono ich działanie przeciwnowotworowe.


Patryk kończy opowieść i kulinarne przygotowania. Wracamy do stolika. Urzeka nas niesamowita japońska ceramika. To „konik” właścicielki GOKO. Po chwili kelnerka serwuje nigiri sake, makaron ryżowy z tuńczykiem i spider rolla. Oczywiście klasyczny smak łososia na start połączony z łykiem zimnego, słodkiego, białego wina zaostrza tylko mój apetyt. Później silny akord smakowy tuńczyka, który ku naszemu zadziwieniu smakuje wybornie – bliżej mu do polędwicy wołowej niż do dorsza. Ma intensywny mięsny smak, który podsycony nieco sosem sojowym zapamiętuje się na długo. W końcu to klasyczny 5 smak – umami. Na koniec największe wyzwanie – spider roll - rolka z krabami. Początkowy opór psychiczny przed tym daniem ustępuje po pierwszym kęsie. Pyszności, chrupiąca panierka i delikatne niczym najlepsze krewetki mięso. Kraby okazują się niesłychanie smaczne, a ich spożywanie to nie lada przeżycie.


Podsumowując – Goko oferuje nam podróż kulinarną. Przenosimy się do Japonii i mamy możliwość poznania smaków kraju kwitnącej wiśni tak wiernie odwzorowane, jak to tylko jest możliwe. Składają się na to wystrój wnętrza, oryginalna unikatowa porcelana i maestria sushi masterów. W oczekiwaniu na zamówienie zachęcamy do rozmowy z sushi masterami. Dzięki ich wiedzy, którą chętnie się dzielą, potrawy smakują inaczej!


sobota, 26 stycznia 2013

SMAK I KUKBUK


2013 rozpędza się na całego. Słychać już, że drugi numer magazynu SMAK się drukuje, więc czas najwyższy poświęcić kilka słów dwóm kulinarnym nowościom wydawniczym końcówki 2012. Zapewne są jeszcze tacy, którzy nie mieli okazji wziąć do ręki SMAKU i KUKBUKA, więc post nie będzie aż taki nie na czasie. Oba magazyny kupiliśmy jak tylko pojawiły się w Empiku. 144 strony SMAKU i 200 KUKBUKA leżały i kusiły, ale jakoś czasu brakowało, żeby tak przeczytać od deski do deski. Chociaż kukbukowy przepis na gęś przydał się bardzo. A gęś była wyborna! Tak czy inaczej przeczytanie magazynów znalazło się na liście priorytetów na styczeń 2013. Udało się, więc podsumowujemy.


SMAK pojawił się pierwszy. I dla nas miła niespodzianka, bo już na 10 stronie doceniono Białostocki Szlak Kulinarny, którego idea, wydawnictwa i początkowe działania to efekty naszej pracy (landbrand) dla miasta Białystok. Nie ma to jednak specjalnego wpływu na naszą opinię o magazynie, który broni się sam. KUKBUK pojawił się w grudniu. Oczekiwany z niecierpliwością przez miłośników kulinariów z pytaniem „jaki będzie?, podobny do SMAKU?” Nasza odpowiedź: jest inny. Ale inny nie znaczy gorszy, ani lepszy. Po prostu te gazety się różnią.

GRAFIKA.
SMAK. Oszczędna, niedosłownie kulinarna, okładka, podpowiada, że SMAK to gazeta lifestajlowa. A co w środku? Dobry papier, który sprawia, że mamy przyjemne odczucia dotykowe. Może nie wszyscy zwracają na takie detale uwagę, my tak. Gruby papier eko to dla nas duży plus. Dobrze trzyma się tę gazetę w rękach. I nie chce się jej odkładać. Ale to nie tylko przez papier. Dobry jest też skład graficzny. Tak ogólnie. A w szczególności skład na stronie 8 i 9 - ZUPA KOŹLARZY i schemat kanapki na 73. Poza tym fajnie dobrane czcionki, które sprawiają, że gazeta „się czyta”. Dużo i duże zdjęcia to znany trend w magazynach lifestajlowych i tutaj też je znajdujemy. Jak dla nas trochę za dużo i trochę za duże, ale rozumiemy ten zamysł. Co jeszcze? SMAK jest lekko mroczny, przefiltrowany. Taka stylistyka, jednym się podoba, innym nie. Moim zdaniem to dobry wyróżnik na polskim rynku wydawniczym.


KUKBUK. Na pierwszy rzut oka – ciekawy, nieco większy od A4, format. Niektórzy mówią, że za duży, żeby włożyć do torby i mieć go pod ręką. Mi się podoba. Podobnie jak w SMAKU okładka zdaje się zdradzać czego można się spodziewać dalej. A co na okładce? Gęś. Upieczona. Pięknie prezentowana przez elegancko ubraną kobietę, która stanowi jedynie tło.  I taki właśnie w moim odczuciu jest KUKBUK. Po pierwsze jedzenie i przepisy, po drugie lifestyle. Ale to drugie wynika z pierwszego. Idąc dalej w stronę graficzno - techniczną. Papier kredowy, choć kojarzy się z powszechnością i właściwie stosowany jest w większości magazynów wszelakich, a my jakoś nie pałamy do niego głębokim uczuciem, pasuje do KUKBUKA. Do delikatnej, nowoczesnej typografii i fotografii, które w założeniach mają być jasne i ostre, bez filtrów, prawdziwe. Skład czytelny, zdjęcia apetyczne. Aż chce się coś zjeść.



TEMATYKA.
SMAK. Ciekawostki, nowostki, trochę designu. Polska i świat przemieszane. Trochę też swojsko, a swojsko jest modnie i offowo, a to wydaje się być ważne w SMAKU. Lekko rozkołysany wywiad z Dwurnikiem, rozkładówkowa kolacja na dachu z sarną w roli głównej (gdzie tak można?), opowieść o spożywaniu będącego pod ochroną trzandla, nadają magazynowi określony styl. Jedni się w nim odnajdą, inni nie. Mi bardziej w smak trafił przepis na kanapkę z serem provolone (tylko gdzie go kupić?), karmelizowaną cebulą, polędwicą wołową i ziemniakiem, historia barszczu z mieszanką 37 ziół rodem z SGGW i ranking win, ocenianych na podstawie etykiet. Przewrotnie i z pomysłem. Bardzo fajne fotostory o kuchniach i ich właścicielach zadowoli tych, którzy lubią „podglądać”. Są także stałe rubryki (jeśli tak można mówić w kontekście pierwszego numeru ): okruchy czyli aktualności i nowości z kulinarnego podwórka, restauracje – recenzje lokali z Polski i Europy nawet,  a także recenzje i opisy książek i filmów. Podtrzymuję, że SMAK to gazeta lifestajlowa, choć wprawne oko znajdzie także przepisy. Z pierwszym numerem zjemy i śniadanie i obiad i deser. Ktoś policzył i przepisów jest ponad 30. 



KUKBUK. Bardzo fajny podział magazynu i jednocześnie spisu treści na śniadanie, obiad i kolację. I w tym rytmie ułożone są treści. Oryginalnie. Najpierw trzy propozycje śniadaniowe znanych blogerek kulinarnych, potem artykuł o planowaniu zakupów, czekoladzie pitnej - idealnej do wypicia przed południem, potem bardzo fajne odkrycie japońskich bento, jako propozycji zdrowych lunchy w rozplanowaniu na cały tydzień, rzecz o nalewkach, cydrze lodowym  i przechodzimy do obiadu czyli konkretów. Bardzo czytelny podział. Podoba mi się.


Śmiało można powiedzieć, że KUKBUK – jak sama nazwa wskazuje, to książka kucharska. Przepisów jest moc. Wszystko udokumentowane, obfotografowane. Może mniej zaskakujący skład niż w SMAKU, ale aż chce się gotować. Sami jesteśmy najlepszym tego przykładem. Artykuł Po robocie zachęcił nas do eksperymentu z gęsiną. Przepis prościuteńki, składniki ogólnodostępne, gęś pyszna. A do tego chutney ze śliwek (przepis na kolejnej stronie) i świąteczny obiad był hitem. Oprócz przepisów można także poczytać. Świetnie rozebrana gęś czyli kilka słów o tym na co przydadzą się jej różne elementy, ciekawie przedstawione sylwetki kucharzy warszawskich, propozycje lektury kulinarnej (bardziej popularnej niż w SMAKU) i bardzo fajny felieton Macieja Nowaka o ekofrajerach. Ponadto, interesująco przedstawiona odpowiedź na pytanie "Skąd przypłynęła Twoja świąteczna kolacja? i skórki w różnych odsłonach. Ostatnia strona czyli kukbukowa OSTATNIA WIECZERZA  to rzecz o posiłku marzeń szefów kuchni, którzy – jak na ironię, na co dzień nie mają czasu na przygotowywanie jedzenia dla siebie. W pierwszym numerze rozmarzony Robert Trzópek z Tamka 43.




REKLAMY.

SMAK. Skrzętnie ukryte, dyskretne. Na pierwszy rzut oka wydaje się wręcz, że to gazeta bez reklam. Oprócz tylnej okładki. A one naturalnie wpisały się w skład i mam wrażenie, że w treść także. I nic w tym złego. Ktoś musi się przecież do wydawnictwa dołożyć, oprócz czytelników rzecz jasna. Jeśli uda się taki trend utrzymać i nie pogrążyć się finansowo to gratulacje i duży plus dla SMAKU.

KUKBUK. Reklamy są i się nie ukrywają. Samochody, perfumy, płyn do mycia naczyń, artykuły dla dzieci, herbata, telewizory i wszystko czego dusza zapragnie. Chociaż może nie dusza, a producenci. Trochę za dużo. I trochę to przeszkadza i nie pozwala zapomnieć, że ktoś chce nam coś ciągle sprzedawać. Nasze zespołowe zdanie w tym temacie jest podzielone. Bo są tacy, którzy mówią – są reklamy, są pieniądze, są możliwości rozwoju, jest dobrze. Jakby jednak udało się bardziej tematycznie reklamodawców dobrać, byłoby chyba wszystkim przyjemniej.

CENA.
O cenach krótko i wspólnie. Oba magazyny to dwumiesięczniki. Ceny zatem nie są porażająco wysokie, choć odczuwalne. W czysto matematycznym porównaniu KUKBUK wygrywa. Może jednak reklamy robią swoje?
SMAK. 22 PLN. Prenumerata:  80 PLN za 4 numery, czyli 20 pln za jeden numer.
KUKBUK. 15 PLN. Prenumerata:  65 PLN za 5 numerów, czyli 13 pln za jeden numer.

KUKBUK i SMAK różnią się i uzupełniają. Bez wątpienia to dwie ciekawe propozycje na kulinarnym rynku wydawniczym, który do tej pory radził sobie za pomocą skandynawskiego formatu FOOD&FRIENDS. Innych magazynów kulinarnych nie było. Teraz mamy trzy. I każdy z pewnością znajdzie coś dla siebie. My zdecydowaliśmy się zaprenumerować KUKBUKA, ale bacznym okiem będziemy śledzić też SMAK i smakowe audycje w radiu PIN. Trudno jednoznacznie opowiedzieć się za jednym albo za drugim magazynem.  

A na koniec anegdotka. Na listopadowym Urban Markecie w Warszawie były stoiska SMAKU i KUKBUKA. SMAK tuż obok magazynu ZWYKŁE ŻYCIE i książek kulinarnych prezentował nowe, świeżutkie wydanie, a KUKBUK wraz z kulinarnymi pasjonatami serwującymi własne potrawy promował się poprzez stoisko jedzeniowe. Ktoś powie, że ratowali się jak mogli, bo ich gazeta jeszcze wtedy nie ukazała się drukiem i jakoś chcieli wybrnąć. Ok, pewnie jest to racja.Jednak po lekturze wydaje się, że KUKBUKOWI bliżej do jedzenia, a SMAKOWI do mówienia o jedzeniu. I nic w tym złego. Zobaczymy jak będą prezentowały się kolejne numery, a póki co zachęcamy do lektury, bo warto.

wtorek, 22 stycznia 2013

Wrażenia z Pasteli

Zima w pełni. Śnieg prószy coraz mocniej, mróz zaczął poważnie dokuczać a z domu  nie chce się wychodzić. My, ciągle głodni, tym chętniej wybieramy się w poszukiwaniu nowych kulinarnych smaków.
  
Tym razem gościliśmy się w restauracji Pastela, znajdującej się na ulicy Zamkowej. Już stary rynek, a ciut na uboczu. Nieopodal wzgórze Przemysła, świetnie znane poznańskim studentom i nie tylko, ze względu na wybudowany na nim Zamek Przemysła górujący nad starym rynkiem i widoczny z jego najdalszego kąta.


Obieramy azymut na zamek i do Pasteli droga prosta. Do lokalu wchodzimy przez ogródek - otwierany przy sprzyjającej aurze i dodatnich temperaturach. Wnętrze ciepłe i przyjemne. Co ciekawe, jest to również swego rodzaju galeria. Cyklicznie odbywają się tu wernisaże artystów. Aktualnie wiszą prace Steni Shaded. Miejsce, dzięki swojej właścicielce p.Joasi, jest otwarte na nowe działania i nietypowe inicjatywy. Coś co szczególnie nas urzekło i czemu gorąco kibicujemy: jest to miejsce przyjazne seniorom. - zaznaczone i wyróżnione przez Urząd Miasta i działające przy nim Centrum Inicjatyw Senioralnych. 
Dla tych, którzy ambitnie szukają gęsiny - dobra wiadomość. W karcie znajdziemy dania z gęsi. Warto wspomnieć, że Pastela była jedną z restauracji objętych ogólnopolską akcją „Czas na gęsinę”.

Szef kuchni Marcin Michalski daje z siebie wszystko. Karta aktualizowana jest co półtora miesiąca. Dania w niej raczej trudne do sklasyfikowania pod jedną, konkretną, „typową” kuchnią. Odzwierciedlają kulinarne podróże i inspiracje Marcina. Taki trochę kulinarny patchwork. Wśród przystawek fantazyjne pâté z sosem malinowym, łosoś, carpaccio wołowe, krewetki tygrysie czy bruschette z pomidorowym pesto. Wśród dań głównych różne typy mięsa. Od bardziej tradycyjnego kurczaka, poprzez steki z polędwicy wołowej, aż po królika dla smakosza.


Wybieramy pierś kurczaka w sosie żurawinowym serwowaną z babeczką z puree ziemniaczanego i grillowanymi warzywami. Smaczne, dla lubiących mięso na słodko, cieszy oko dla wzrokowców.

Drugi nasz typ to comber (część zwierzęcej półtuszy z części lędźwiowej grzbietu) z królika w sosie winno-śmietanowym. Podobno mięso królika jest bardzo chude (4-8 % tłuszczu) i co bardzo ważne - lekkostrawne. Zawiera 20 % białka, czyli więcej od wołowiny i wieprzowiny - idealnie! Królik autorstwa szefa Marcina serwowany jest z puree z marchewki i grillowanymi warzywami. Smak delikatnego mięsa przełamywał słodkawy smak marchewki przyprawionej imbirem – ciekawe połączenie. Do tego smakowity biały winny sos. Świetny pomysł na zimowe danie. Eleganckie podanie postawiło kropkę nad i. Ważna informacja dla lokalnych patriotów: króliki serwowane w Pasteli pochodzą z wielkopolskich hodowli.


Skusiliśmy się również na deser – tradycyjny sernik i smakowicie brzmiący mus z gruszek i białej czekolady podawany z gruszkowym sorbetem własnoręcznie przyrządzanym przez szefa kuchni. Ekstra! W konsystencji mus przypominał raczej panna cotta. Oba desery, mimo że poprawne, to jednak najsłabszy punkt wieczoru – oprócz sorbetu J Cóż, przyćmił je świetny smak dań głównych ;)


Restauracja Pastela w swojej ofercie posiada również duży wybór gorących czekolad, herbat i win, również sycylijskich.

Właścicielka Pani Joasia opowiedziała nam kilka historii dotyczących samego miejsca, jak i historii kuchni polskiej. Przyjemne z pożytecznym. Bogatsi o nowe doznania zmysłowe i intelektualne wychodzimy na mróz. Podobno pomaga spalać kalorie…

Ceny:
- pierś kurczaka z sosem żurawinowym: 27 pln
- comber z królika: 39 pln
- mus z gruszek i białej czekolady: 12 pln
- sernik z lodami czekoladowymi: 15 pln

czwartek, 17 stycznia 2013

Przed 4. odsłoną Restaurant Day Poland – fotostory


Ależ ten czas leci… Jeszcze niedawno przemierzaliśmy Poznań w poszukiwaniu niezapomnianych smaków w jednodniowych restauracjach podczas 3. edycji Restaurant Day Poland, a tutaj do kolejnej odsłony został zaledwie miesiąc. Już za 31 dni cały kraj – ba, cały świat! – znów opanuje kulinarne szaleństwo, a wszyscy marzący o swoim własnym kąciku na rozpostarcie gastronomicznych skrzydeł będą mieli szansę na podbicie serc i żołądków swoim wyjątkowym pop-upem.

Tych, którzy o idei Restaurant Day niewiele wiedzą, odsyłamy do naszego wcześniejszego wpisu – 3. Restaurant Day. Tam na pewno znajdziecie wszystkie niezbędne informacje. My tymczasem chcielibyśmy potraktować tę notkę jako swoistą odskocznię od naszego poznańskiego podwórka, przedstawiając Wam pokrótce jak wyglądały poprzednie edycje Dnia Restauracji na całym świecie. Jesteście ciekawi? Zapraszamy zatem w kulinarną podróż dookoła świata! ;)

Helsinki, Finlandia:


Ojczyzna Restaurant Day, zwanego tam Ravintolapäivä. To tutaj w maju 2011 r. odbyła się pierwsza edycja tego wydarzenia. Udział wzięło w niej wówczas niespełna 40 pop-upów (co, naszym zdaniem, i tak uznać można za sukces). Nie zabrakło kreatywnych pomysłów, czy to w formie restauracji z kanapkami które zjeżdżały do gości w koszyku, przez okno z trzeciego piętra, czy to piekarni gdzie każdy mógł przyrządzić własną pizzę ze świeżych składników, w oryginalnym kamiennym piecu.




Kopenhaga, Dania:


Tutaj Restaurant Day zawitał w sierpniu 2012 r. Również nie zabrakło miejsc z pomysłem, które dodatkowo często nawiązywały swoim menu do kulinarnych tradycji miasta, regionu i kraju. Można było spróbować m.in. pølse, czyli duńskiej wariacji na temat hot doga w wydaniu gourmet, czy småkage – ciasteczek tradycyjnych dla Jutlandii, wypiekanych w oryginalny sposób. Zabraknąć nie mogło też oczywiście smakowitych małży.


Tokio, Japonia:


Tak jest, Restaurant Day zawitał nawet w tak odległe i egzotyczne miejsca jak stolica kraju kwitnącej wiśni. Smaki? Prawdziwie eklektyczne: od specjałów z jadalnymi kwiatami w roli głównej w pop-upie Garland House, poprzez gourmet hot dogi w Ballon D’Essai, po świeże, wypiekane na miejscu pieczywo w Boulangerie TOKO & Rolling Scones – pop-upie otwartym w księgarni. Towarzystwo może niezbyt liczne – w listopadzie 2012 w Tokio otworzyły się tylko 4 jednodniowe restauracje – jednak na pewno pomysłowe.


Amsterdam, Holandia:


Holandia, obok Finlandii, Danii i Polski, błyskawicznie stała się jednym z największych ośrodków Restaurant  Day w Europie i na świecie. Pierwsza edycja odbyła się tutaj w sierpniu 2012 r., a wśród jednodniowych restauracji znalazły się m.in. poranny pop-upowy piknik w Vondelpark, mała knajpka w garażu gdzie daniem dnia były małże 'Kate Mossel' ('mossel' to właśnie 'małże' po holendersku), Bed&BreakfastBar serwujący śniadanie do łóżka, czy Banana BBQ Bar, w którym, jak można się domyśleć, główną rolę odgrywały banany (spróbować można było pinchos w liściach bananowca, bananowego piwa i innych smakołyków).


Reszta świata:

Syberia - Mobilny pop-up na biegunie zimna ;) Cafe Yuna częstowała pasażerów transsyberyjskiego pociągu 340ЧБ darmową herbatą i ciasteczkami w zamian za ciekawą historyjkę związaną z podróżami wpisaną w ich księgę gości. Super pomysł, prawda? 

Melbourne, Australia - Restaurant Day do góry nogami? Czemu nie! Już w lutym 2012 r. grupka miłośników kulinariów z Australii otworzyła swój własny pop-up, serwujący świeżą kawę, sticky pudding z daktylami i... kangura! 

Rio de Janeiro, Brazylia - kultura Restaurant Day za Atlantykiem. Słońce, samba i soulfood w wykonaniu dwóch jednodniowych szefów kuchni, Diego (Brazylijczyk) i Tuomasa (Fin), serwujących eklektyczne połączenie kuchni fińskiej, argentyńskiej i brazylijskiej, np. empanadas (pieczone pierożki z farszem mięsno-warzywnym) i lihapiirakka (dosłownie 'placek z mięsem', czyli fiński kuzyn empanadas).


Mamy nadzieję, że nabraliście apetytu na 4. Restaurant Day. Pamiętajcie, to już tylko miesiąc…

Przy okazji – co powiedzielibyście na pop-up Kulinarnego Poznania? :)


Zdjęcia:
- Helsinki: Tuomas Sarparanta, Timo Santala, via Restaurant Day Finland 
- Tokio: Luca Gabino, via Restaurant Day Tokyo
- Amsterdam: Lilian Sijbesma, via Restaurant Day Amsterdam
- Kopenhaga: heartstrung.wordpress.com

piątek, 11 stycznia 2013

Na tropie sushi cz. 1 - Mięsożerca i miłośnik surowej ryby


Ostatnio w męskim gronie spieraliśmy się o to czy zdeklarowany miłośnik ryb i owoców morza i rasowy mięsożerca mogą wspólnie usiąść przy jednym stoliku w restauracji sushi. Ponieważ dotarły nas słuchy, że Matii Sushi Restaurant w Poznań Financial Centre odświeżyło ostatnio swój team i w związku z tym również kartę menu ciepłego, właśnie tam zdecydowaliśmy się przeprowadzić nasz eksperyment.


Jeśli nie znacie Matii to słów kilka o tym co czeka Was po odsunięciu szklanych drzwi, które prowadzą do tej restauracji. Po pierwsze to lokal o dopracowanym wystroju, który łączy w sobie 3 pierwiastki – kulturę dalekiego wschodu, elegancję 5 gwiazdkowego hotelu i zachodni luz. W lokalu wszystko jest dopracowane, ale nie panuje usztywniona atmosfera. Można wskazać  kilka powodów  takiego stanu rzeczy. W tle sączy się muzyka z zachodniego kręgu kulturowego (podczas naszej wizyty Amy Winehouse), na niewielkich ekranach plazmowych podejrzeć można japońskie kreskówki – anime. Obsługa lokalu zna się na rzeczy. Serwis jest dyskretny i miły, wie o czym mówi i nie ma problemu żeby wprowadzić laików w świat dalekowschodnich zwyczajów, jak choćby posługiwania się pałeczkami.
Nie mamy problemu, żeby znaleźć  fajne miejsce, choć lokal jest w połowie wypełniony, co dobrze o nim świadczy. Jemy w piątek około godziny 16:00. Ponieważ zachęciła nas szczególnie oferta kuchni ciepłej na początek o nią właśnie pytamy.


Do wyboru mamy sporo. Zupy i menu krewetkowe odrzucamy, choć zdjęcia potraw wyglądają kusząco. Piotr stawia sprawę jasno – ma być konkret. Interesują go dania główne ze sporym udziałem mięsiwa. W tym zakresie propozycja jest solidna. Pod jedynką i dwójką czeka polędwica wołowa. Pierwsza z dodatkiem selera naciowego i ostrego sosu chili, druga to płonący stek z sosem wasabi i kurkami. Następnie ciekawie opisane i sfotografowane pierś z kaczki, kurczak i indonezyjskie żeberka a la Mimi. Tutaj warto wspomnieć, że całe nowe menu kuchni ciepłej jest dziełem międzynarodowego zespołu - Buni, Mimi i Hana, prawdziwych specjalistów od kuchni polskiej, indonezyjskiej i japońskiej. Mimi jest Indonezyjką, która jest dobrze znana na poznańskim rynku kulinarnym. Han to Japończyk, który upodobał sobie Poznań, a w szczególności pracę u Mitsuro Matii. Razem z Bunią - Polką, szefową kuchni hot teamu, wspólnie przygotowali kilkadziesiąt najciekawszych potraw z kręgu ich tradycji kulinarnej z których cała załoga Matii z Mitsuro Matii na czele wybrała te najlepsze. Ot i historia nowego menu. Piotr wybrał aromatyczną polędwicę wołową z dodatkiem selera naciowego i chili. Zachęcił go do tego sos, który miał mieć niezwykłą moc, a którego autorką jest Mimi.

Ja, dość już doświadczony pożeracz ryb, idę w stronę poznawania nowych smaków z tej kategorii. Decyduje się na solidny miks rolek, nigiri i oyakomaki. Te ostatnie to inspiracja, którą podsuwa mi sushi master Janusz. Niezwykle obeznany w swoim fachu, w którym przepracował ponad 7 lat. Z tego 3 lata w zespole jednej z największych kopenhaskich sieci restauracji japońskich, gdzie przeszedł wszelkie szczeble kariery i ukończył Akademię Sushi. Od dłuższego czasu związany z Mitsuro Restaurants, obecnie jest szefem sekcji sushi w Matii Sushi Restaurant. 
Janusz daje do zrozumienia, że kolejnym szczeblem wtajemniczenia w sushi po spróbowaniu wszelkich rolek: futomaków (wiele składników zawiniętych w ryż i matę z wodorostów - nori), hosomaków (tylko jeden składnik), datemaków (zamiast w nori składniki zawijane są w japoński omlet) jest przejście do surowej ryby bez dodatku ryżu i innych przeszkadzajek czyli sashimi. Etapem pośrednim są nigiri, gdzie małą garstkę ryżu przykrywa spory kawałek ryby, oyokomaki gdzie niewielka kuleczka ryżu otulona jest szczelnie przez płat świeżutkiej ryby z dodatkiem ikry lub przepiórczego żółtka. Czuję, że jestem już gotowy na oyokomaki i  nigiri. W rozmowie z Januszem dowiaduję się, że równie esencjonalny smak można znaleźć w węgorzu unagi. W Matii można go skosztować między innymi na górze rolki dragon roll, podawanej dodatkowo z świetnym sosem Kabayaki, który powstaje w procesie gotowania węgorza unagi. Koniecznie chcę spróbować tego specjału.
Finalnie moje zamówienie wygląda tak: Dragon roll, oyomaki sake, date ebiden, tuna futuo, nigiri sake.
Piotr do wołowiny dodał jeszcze hosomaki z kiszoną rzodkwią i sezamem. Cóż, może to i dobry krok w kierunku ryby J

Dania pojawiają się na naszym stoliku w zaskakującej formie. Wołowina wyłożona jest na gorącym talerzu, a sushi przypływa na statku! Uczta i to nie tylko smaku.
Po chwili obaj odpływamy w kulinarnej euforii. Wołowina zaskakuje kruchością i ciekawą kompozycją dodatków. Dodatkowy pazur nadaje jej pikantny sos Mimi. Sushi – długo by opowiadać. Najciekawsze pozycje to dragon i oyomaki z łososia i jego ikry, no i nigi sake z porem i sosem chili. Dragon to różnobarwna i wielosmakowa rolka, która łączy w sobie zarówno esencjonalny smak gotowanego węgorza unagi i sosu Kabayaki, jak i lekkość  krewetki w tempurze i orzeźwiającego ogórka. Z kolei  oyomaki to łosoś do potęgi – ikra jeszcze bardziej wzmacnia smak surowej, wybornej ryby. Działa trochę jak oliwa z oliwek na dobrej paście czy pizzy.


Cóż, niby restauracja sushi – więc wszystko powinno smakować tak samo. Okazuje się jednak, że jest to miejsce kulinarnych inspiracji i wielokrotnych powrotów. Od kiedy w Matii zagościło menu gorące, nawet osoba z alergią na ryby i owoce morza spokojne odnajdzie tam ciekawy smak. Miłośnik surowej ryby i owoców morza przepadnie tam bezkresnie. Uważajcie – to może uzależniać J