poniedziałek, 25 lutego 2013

Remedium na zimę, czyli wrażenia z Oberży Pod Dzwonkiem

Szaruga, która zagościła za naszymi oknami już jakiś czas temu, może nastawiać depresyjnie. Jak z nią walczyć? Najlepiej dobrą, tradycyjną kuchnią, która jest sprawdzonym remedium na takie stany. Nic przecież nie poprawi nam lepiej nastroju niż ciepły, rustykalny klimat, przyjazna atmosfera, życzliwość i kulinarne kreacje przywodzące na myśl czar wspomnień o kuchniach naszych mam i babć. Nie musieliśmy długo zastanawiać się więc nad celem naszej kolejnej kulinarnej podróży - Oberżo Pod Dzwonkiem, nadchodzimy!


Po dotarciu na ul. Garbary, gdzie pod numerem 54 mieści się Oberża Pod Dzwonkiem, nie trudno dojrzeć naszą restaurację. Wejście i witryna lokalu wykonane z ciemnego drewna  pozytywnie wyróżniają się na tle szarych ścian sąsiednich kamienic. Ta ciepła naturalność jest również motywem przewodnim wystroju wnętrza. Stropy podtrzymywane są przez wiekowe belki, stoły wykonane z postarzanych (a może autentycznie leciwych?) desek stoją na żeliwnych nogach, a my zasiadamy przy nich na krzesłach w formie beczek. Na szczególną wzmiankę zasługują liczne dodatki i akcesoria - figurki, słoje z zaprawami, staromodne żelazka i ceramika, dzwonki i dzwoneczki czy w końcu świetne siedziska przy barze wykonane z... siodeł. Nie przytłaczają, a podkreślają rustykalny charakter wnętrza i pokazują, że wystrój nie jest tutaj sztucznym tworem tylko wynikiem pasji właścicieli i załogi. Sprawia to, że od lokalu bije prawdziwe, niemal rodzinne ciepło i gościnność. Całości wrażeń dopełnia  personel, który z uśmiechem wita nas, odpowiada na pytania i sprawia, że w Oberży Pod Dzwonkiem czujemy się jak w domu.


Zainspirowani klimatem restauracji postanowiliśmy dać się ponieść tradycji również w kwestii wyborów kulinarnych. Z tego słynie Oberża Pod Dzwonkiem - smacznej, polskiej kuchni, której potrawy przenoszą nas do rodzinnego stołu. Chętnie spróbujemy! W karcie znajdujemy takie przysmaki jak smardze, tatary, raki, czy nawet wielkopolska dziczyzna. Smaczku potrawom dodają również nieco tajemnicze, lecz niezwykle kuszące nazwy - Szlachecka Igraszka, Leśna Symfonia czy Nieodparta Pokusa. Nasz wybór pada na Gorące Waldki, czyli śliwki w boczku, i Specjał Wytwornego Przeżuwacza, czyli golonkę - wprost wymarzony zestaw dla wszystkich mięsożerców. No i jak tu nie zakochać się w tych nazwach? :)


Na pierwszy ogień idą Gorące Waldki. Już po pierwszym kęsie wiemy, że dokonaliśmy dobrego wyboru. Boczek świetnie przypieczony, chrupiący, esencjonalny, niezbyt tłusty, mimo że smażony na głębokim tłuszczu. Ciekawie akompaniuje mu słodkawy smak polskich śliwek, tworząc znane nam (i uwielbiane!) połączenie nutki słodyczy i dymności. Całości ciekawie dopełnia odrobinę pikantny sos na bazie pomidorów, chilli i tabasco, z dodatkiem świeżych ziół, cytryny i miodu. Na wzmiankę zasługuje też podanie - proste, schludne, autentyczne i, przede wszystkim, bardzo miłe dla oka. W końcu jemy również oczami.

Czas na odpas drugi, a w nim Specjał Wytwornego Przeżuwacza - ogromny kawałek apetycznej golonki, duszonej i karmelizowanej na miodzie i podlewanej piwem. Na talerzu akompaniuje jej włoszczyzna w stylu bawarskim, kapusta zasmażana z odrobiną boczku, cebulki i majeranku oraz puree ziemniaczane ze szczyptą gałki muszkatołowej dla smaku. Całość podawana jest z dodatkiem musztardy i chrzanu. A nasze wrażenia? Miłośnicy golonki na pewno się nie zawiodą, mniej wprawionych mięsożerców zaskoczy delikatne i kruche mięso. Również dodatki ciekawie grają różnorodnością smaków - w bawarskich warzywach wyczuwamy zdecydowany, słodko-gorzki smak piwa; kontrastuje z nimi kwaśna kapusta, a rozpływające się w ustach mięso doskonale gra z mocnym chrzanem. Jesteśmy na tak!


W Oberży Pod Dzwonkiem szukaliśmy pewnej odmiany, powrotu do znanych nam smaków tradycyjnej kuchni polskiej, opanowanej niemalże do perfekcji przez nasze mamy i babcie. Czy Oberży udało się sprostać zadaniu? Naszym zdaniem jak najbardziej tak, a serwowane w restauracji kreacje, w połączeniu z rustykalnym, bezpretensjonalnym, ciepłym klimatem, na długo pozostaną w naszej pamięci. Warto odwiedzić ten lokal szukając chwili ukojenia i powrotu do tradycji kulinarnej.

Ceny:
- Gorące Waldki: 15 pln
- Specjał Wytwornego Przeżuwacza: 39 pln

czwartek, 21 lutego 2013

Le Palais du Jardin czyli wizyta w ogrodzie smaków.

Jeśli walentynki rozbudziły Wasze kulinarne namiętności, koniecznie podtrzymajcie ten efekt w jednej z najlepszych restauracji w Poznaniu. Restauracji, która powstała ona z miłości do jedzenia, a konkretnie kuchni francuskiej i włoskiej. Le Palais du Jardin. Miejsce znane z dobrego smaku. 
Jeśli gdzieś w Poznaniu mamy szansę znaleźć prawdziwą kuchnię francuską na najwyższym poziomie, to właśnie tutaj.



Przekraczając wejście kamienicy na Starym Rynku pod numerem 37 obawialiśmy się trochę formalnego klimatu, o jaki podejrzewać można Le Palais du Jardin. Jednak już po otwarciu drzwi nasze obawy ustąpiły genius loci tego miejsca. W tle dyskretna muzyka, piękne świeże lilie i delikatny zapach będący zapowiedzią dobrego jedzenia. Całość dobrego wrażenia dopełniło uprzejme i serdeczne powitanie kelnera.
Wybraliśmy stolik na górnej sali. Nieco większej niż sala dolna, bardziej widnej. Choć  na poziomie minus jeden kusiły nas ceglane sklepienia i atmosfera winnicy emanująca od setek wybornych butelek czekających na swoich amatorów. Górna sala pozwoliła rozkoszować się faktem, że w jesteśmy w restauracji o najciekawszej lokalizacji w mieście – vis a vis Ratusza, a za oknem pięknie pruszy śnieg. Czego chcieć więcej? Dobrego jedzenia.



Wybór nie był łatwy, gdyż w karcie czeka na nas sporo pokus. Zarówno dla tych przywiązanych do klasyki, jak i chętnych do kulinarnych odkryć. Na bardziej odważnych ślimaki pieczone w maśle czosnkowym (próbowaliśmy we Francji – poezja), świeże ostrygi z regionu Bordeaux (chyba jedyne miejsce w Poznaniu, gdzie można zjeść ten afrodyzjak), półsurowy tuńczyk wędzony w liściach jaśminu i zielonej herbacie, figi w glazurze z miodu lipowego czy pierś z… gołębia smażona na palonym maśle z rozmarynem i dzikim czosnkiem. Łowcy śródziemnomorskiej klasyki muszą koniecznie spróbować: obłędnej francuskiej zupy cebulowej ( trudno wyobrazić sobie lepszą niż tutejsza), zupę rybną z wybrzeży południowej Sycylii czy cassoulet z żabnicy, comber z sarny, filet z polędwicy wołowej z grill’a… Och, jest w czym wybierać.
My, zastanawiając się nad wyborem dań założyliśmy, że chcemy zjeść sycący, choć lekki posiłek. Nasza ładniejsza połowa skierowała swoje preferencje w stronę sałat, ja zdecydowałem się na doradę. Bardzo ciekawą, choć niedocenianą rybę śródziemnomorską. Na deser wybraliśmy creme brulee.

Dania wyglądały pięknie. Kompozycje idealne. Gruszkę marynowaną w białym winie i goździkach z sałatami, tostowanymi orzechami nerkowca i serowym chipsem własnego wypieku (to jeden z elementów menu walentynkowego)  można było jeść oczami! A po spróbowaniu okazało się, że to połączenie słodko-kwaśne idealnie nadaje się na lekki lunch. A dorada? Roskosz, którą dopełniło rozpływające się gratin z selera i  liście szpinaku. Całość podkreślona sosem z dzikich wiśni. Fantastyczne zestawienie. Polecamy bardzo.


O creme brulee z Palais du Jardin słyszeliśmy już wcześniej. W samych superlatywach. Cóż, nie będziemy oryginalni. Jest świetny. Podany ze świeżymi truskawkami. Płonący. Idealny na romantyczny walentynkowy wieczór.

Lunch w Palais du Jardin nas rozanielił. Trudno było wrócić do pracy i skupić się. Posmak creme brulee i wspomnienie całości posiłku miło na to nie pozwalały.


Podsumowując śmiało możemy stwierdzić, że Amore i L’amour spotykają się na jednym talerzu w Poznaniu w jednym miejscu. Francusko - włoski romans smaków możliwy tylko w Palais du Jardin. Jeśli szukacie wyśmienitego lokalu z oszałamiająco pyszną-kuchnią koniecznie musicie odwiedzić Le Palais. Trudno wyobrazić sobie lepszy lokal na spotkania urodzinowe, owocne randki czy rocznice. 


Warto także odwiedzić nową stronę www.lepalaisdujardin.pl, na której można poczuć przedsmak możliwości tej restauracji oraz sprawdzić ceny, które zaskakują... swoją przystępnością. Dania główne zaczynają się tu bowiem od 39 pln, a zakąski (np. zapiekane ślimaki od 19 pln). Polecamy gorąco.



czwartek, 14 lutego 2013

Walentynki w BlowUp Hall 5050 – menu romantyczne


Jest taki dzień, gdy miłość opanowuje każdego z nas – mowa oczywiście o Walentynkach, najromantyczniejszym święcie w roku. My, kierowani miłością do wyjątkowych kulinariów, postanowiliśmy wypróbować specjalne menu dla zakochanych w restauracji BlowUp Hall 5050, a więc miejsca stworzonego wręcz do obchodzenia specjalnych okazji – miejsca eleganckiego, wyrafinowanego, nowoczesnego, a jednocześnie nieprzytłaczającego i dającego tak drogie nam poczucie intymności.

Tomasz Trąbski, szef kuchni restauracji, specjalnie na Walentynki przygotował wyjątkowe menu romantyczne. Warto podkreślić, że standardowo wysokie doznania kulinarne dodatkowo wzmagane są przez użyte we wszystkich kreacjach naturalne afrodyzjaki. Samo menu składa się z przystawki, zupy, dania głównego i deseru. Do wyboru mamy selekcję naprawdę bardzo pomysłowych kreacji, których same nazwy pobudzają nasze zmysły.

 
W ramach przystawek wybierać możemy spośród startera ciepłego – świeżych muli duszonych w białym winie i ziołach – oraz zimnego – gruszki marynowanej na dwa sposoby z musem z owczego sera i emulsją orzechową. My, zadeklarowani miłośnicy owoców morza, wybraliśmy doskonałe mule, prawdopodobnie jeden z najbardziej znanych kulinarnych afrodyzjaków. Nawet tak pozornie proste, rustykalne wręcz danie w wykonaniu Tomka Trąbskiego nabiera nowego wymiaru. Doskonała kompozycja smaków i aromatów, kuchenna symfonia. Przy takim starcie nie możemy wręcz doczekać się kolejnych doznań.



Po przystawkach czas na zupę, czyli krem z kalafiora z pieczonym serem. Oczywiście i tutaj możemy spodziewać się niecodziennych rozwiązań. I tak, na naszym talerzu pojawia się kreacja będąca połączeniem tradycyjnego, znanego nam kalafiora białego oraz… fioletowego! Ciekawego smaczku dodają również kawałki pieczonego sera oraz świetnie przełamujące tekstury ziarenka granatu. Ogólne wrażenia – bardzo pozytywne.


Wśród dań głównych – również dwie propozycje do wyboru. Tym razem opcja mięsna i rybna. Na mięsożerców czeka niesamowita wołowina Wellington z sezonowymi warzywami, przygotowana w tradycyjny, francuski sposób. Opcja rybna wydaje się jednak nie mniej kusząca – grillowana polędwica z tuńczyka, marynowana przez dobę w soku z limonki i grejpfruta, podana z małżami św. Jakuba oraz salsą z mango i chilli. Wołowina okazuje się strzałem w dziesiątkę – raj dla podniebienia! W cieście, oprócz idealnie wypieczonego kawałka dojrzewającej wołowiny Angus – stworzonej wprost do steków, znajdujemy również smakowite dodatki w formie szpinaku i grzybów. Bardzo przyjemnie gra również delikatnie wyczuwalny, bogaty smak foiegras. Połączenie wyjątkowo jak na Szefa Tomasza tradycyjne, jednak doskonale rozumiemy intencje – ideału się nie zmienia ;). Całość ciekawie komponuje się również z sezonowymi warzywami, wśród których znajdziemy m.in. baby carrots, zielone szparagi czy strączki groszku cukrowego. Warto wspomnieć, że każdy kawałek wołowiny Wellington w restauracji BlowUp Hall 5050 przygotowywany jest indywidualnie, wprost do zamówienia.


Zwieńczeniem godnym kulinarnego arcydzieła okazuje się deser. Propozycja w menu to deser-trio, czyli creme caramel, ciasteczko toffi i lody z białej czekolady. Szef Kuchni zestaw ten określił mianem odrobinę bardziej ‘męskiego’ deseru. My, uraczeni mulami i wołowiną, postanowiliśmy dać się zaskoczyć i spróbować nieco lżejszego, delikatniejszego deseru niespodzianki. Nie żałujemy :) Na naszym stole pojawia się bowiem smakowity kawałek kruchego ciasta na którym w towarzystwie śmietany z akacjami spoczywają świeże maliny. Całość zwieńczona jest natomiast czymś, co na pierwszy rzut oka przypomina kandyzowane wiśnie, na których spoczywają jadalne płatki szczerego złota. Cóż za pomyłka z naszej strony! Okazuje się bowiem, że ‘wiśnie’ to przepyszny sos owocowy zamknięty w delikatnej, inspirowanej nieco kuchnią molekularną, otoczce z alg, która pięknie rozpływa się po pierwszym dotknięciu widelca. Cóż za widok… Cóż za smak! Do tego niemal zegarmistrzowska precyzja wykonania i podania.

Podsumowując - menu romantyczne w BlowUp Hall 5050 nas urzekło. W niebanalnych kreacjach stworzonych przez szefa kuchni Tomasza Trąbskiego widać prawdziwą pasję i zamiłowanie do najwyższej klasy kulinariów. Użyte w nich naturalne afrodyzjaki - mule, pyszna wołowina - rozbudziły nasze zmysły. Wyśmienite jedzenie, eleganckie wnętrza, uśmiechnięta i przyjazna obsługa - czego chcieć więcej na intymnej, romantycznej randce...? Warto również wspomnieć  że Walentynki w BlowUp Hall 5050 trwają aż do końca lutego. Jeśli więc nie udało się Wam jeszcze skosztować kulinarnych arcydzieł spod ręki szefa Trąbskiego - nic straconego. Polecamy!


Menu romantyczne w BlowUp Hall 5050 składa się z przystawki, zupy, dania głównego i deseru. Cena zestawu - 200 pln za parę. Do menu jako aperitif szef kuchni poleca szampana Moet lub Kir Royale z malinową nutą w cenie 50 pln każdy, a do kolacji białe lub czerwone wino w cenie 25 pln.

sobota, 9 lutego 2013

Dzień Restauracji co weekend? tylko w Londynie na Brick Lane UpMarket

Przy okazji postów o 3.edycji Restaurant Day i Urban Markecie pojawiło się porównanie do Brick Lane. Obiecywaliśmy, że napiszemy słów kilka jak to się robi w Londynie, więc dotrzymujemy słowa. Tym bardziej, że kolejny RD już 17 lutego, a pop upy już się szykują do startu.

Brick Lane to ulica we wschodnim Londynie, serce dzielnicy zamieszkałej przez imigrantów z Bangladeszu. Od 2004 roku, co niedzielę, w dawnym browarze The Old Truman Brewery ożywa Sunday UpMarket. Od 9:00 do 17:00 można tu zjeść pyszności z całego świata (stoisk może być około setki), kupić co dusza zapragnie i bawić się  przy muzyce na żywo. Sunday UpMarket to miejsce dla artystów i designerów. Oprócz jedzenia kupimy oryginalne (nie mylić z markowymi :) ubrania, biżuterię handmade, a nawet rowery (mega sklep z ostrymi kołami)! Dla nas to jednak przede wszystkim mekka kulinarna. 

Londyn to miks kulturowy, wiadomo. Tutaj mieszkają ludzie z całego świata i to widać na stoiskach UpMarketu. Jest kolorowo i aromatycznie. Nie mówiąc o ilościach jedzenia. Stragany uginają się pod ciężarem naczyń wypełnionych potrawami. Sami zobaczcie. Ogrom.



My ruszyliśmy na podbój UpMarketu tuż po śniadaniu. Nie do końca byliśmy w stanie skusić się na coś  konkretnego, więc przede wszystkim chłonęliśmy atmosferę. A ta jest fenomenalna. Zewsząd dobiega muzyka, dookoła uśmiechnięci ludzie. Niedzielny luz unosi się w powietrzu. Człowiek najedzony, człowiek zadowolony!


Kilka kwadransów minęło i okazało się jednak, że nie samą muzyką i atmosferą człowiek żyje i zjeść coś w końcu trzeba. W doborze przekąski lunchowej kierowaliśmy się intuicją. Pierwszy traf był lekkim niewypałem. Lubimy jak jedzenie jest ciepłe, a ten stożek zwany ..... nie był (widoczny na zdjęciu poniżej z prawej strony). Nasza intuicja nie zwiodła nas jednak przy drugim podejściu. Co to było? Pyszności. Jak się nazywało? Nie pamiętamy, ale pochodziło z Indonezji (to z kolei na zdjęciu na samym dole). Obłędnie dobre. Gorące, że ach.



W Londynie - Restaurant Day -w pewnym sensie jest co tydzień. Na nim wybór totalnie multi kulti i mega profesjonalne podejście. Cóż my w Poznaniu i w Polsce jesteśmy na dobrej drodze. Jest super...ale pomarzyć można. Cóż jak to mawiają - jaki kraj takie Hollywood;)

A wy w Waszych podróżach natafiliście na podobne miejsca  Może ktoś chce się podzielić wrażeniami?

środa, 6 lutego 2013

Hugo – czyli Respect for Food

Wiele słyszeliśmy o Hugo Restaurant lokalu mieszczącym się w Starych Koszarach przy City Parku na poznańskim Grunwaldzie. Słyszeliśmy jakoby, tutejsi kucharze gotowali dla Jana A.P.Kaczmarka podczas Festiwalu Transatlantyk, że promują się hasłem – Respect for Food, że słyną z  wykorzystania regionalnych składników, że rekomenduje ich Slow Food Polska i… że są niemiłosiernie drodzy i serwują niewielkie porcje.


Odwiedziliśmy ich dla Was i mamy same dobre informacje – tak – Gotowali na Transatlantyku, tak - używają rewelacyjnych regionalnych składników i są w trakcie uzyskiwania rekomendacji Slow Foodu. Na szczęście serwowane dania okazały się bardzo rozsądnych rozmiarów, a stosunek ceny do jakości wręcz wyśmienity.  Nie chcemy przesadzać w naszych zachwytach nad  Hugo, (choć moglibyśmy) ale uważamy, że to must be dla każdego smakosza w Poznaniu. Kiedy tylko przydarzy Wam się okazja, koniecznie poszerzcie swoje kulinarne horyzonty o menu tej restauracji. A ponieważ o okazje przed Walentynkami nie trudno już wkrótce będziecie mogli przekonać się co dobrego traciliście.


My przepadamy za owocami morza i pysznymi deserami więc poszliśmy w stronę degustacji afrodyzjaków. Postanowiliśmy poszukać w menu przegrzebków, krewetek i kalmarów oraz spróbować fondanta czekoladowego, o którym w Kulinarnym Poznaniu i nie tylko krążyły legendy. Są tacy, którzy twierdzą, że jest to najlepszy deser na świecie.

Po wejściu do Hugo zaciekawił nas już na wstępie koncept tej restauracji. Spokojne i nowocześnie zaprojektowane wnętrze kryje w sobie kilka ciekawych rozwiązań. Główna część sali restauracyjnej daje zasiadającym przy stoliach poczucie przestronności i intymności, nawet kiedy w lokalu nie brakuje innych gości. Z prawej strony mamy natomiast coś co najbardziej przyciąga czyli ogromną witrynę otwierającą przed nami serce lokalu -  kuchnię. A podglądanie kuchni w Hugo to jak wizyta w dobrym teatrze. Nieustanny spektakl na 3 kucharzy i reżysera – czyli szefa kuchni, który cały czas nadzoruje pracę zespołu. To jak załoga Hugo pracuje budzi podziw – skupienie, pewne ruchy, zero chaosu i harmonia. W kuchni panuje idealny porządek, a dania powstają na 3 niezależnych stanowiskach. W finałowej scenie szef kuchni łączy je w dopracowane kompozycje. Warto wspomnieć tutaj dwa słowa o osobie głównego kucharza – Dominika Narlocha. Dominik to poznaniak o bardzo otwartej i kreatywnej osobowości kulinarnej. W swojej kuchni stawia na nowoczesność, ale nie obce jest mu zrozumieniu tradycji. Dlatego jego dania powstają z wielkopolskich składników, które kupuje na Rynku Jeżyckim lub wprost od   wielkopolskich rolników i hodowców. Na ten temat przeczytacie więcej w wywiadzie z Dominikiem na stronie Kulinarnego Poznania pod adresem  http://kulinarnypoznan.pl/nasi_szefowie.html.

Wracając do dań. Zdecydowaliśmy się zamówić kompozycję dla dwojga. Jedną przystawkę, którą postanowiliśmy zjeść razem. Jedną mogącą posłużyć za danie główne – w szczególności płci pięknej.   Jedno solidne danie główne, które nasyci nawet tych najbardziej głodnych kulinarnych doznań. Na koniec deser, który znowu zamierzaliśmy zjeść razem.

Zaczęliśmy od Tatara z Przegrzebek z Pieczoną Kaszanką, Sałatką z Roszponki oraz Jabłka Granny Smith i Sosem z Rukwi Wodnej. Nazwa zdradzała, że na talerzu sporo się będzie działo. Jednak to co otrzymaliśmy przekroczyło oczekiwania. Przede wszystkim walory wizualne kompozycji, którą nam podano sprawiły, że jeśli jadło by się oczami już bylibyśmy najedzeni. Danie podane na talerzu z grafitowego łupka wyglądało obłędnie. W opisie nie wspomniano nic o pomidorach przesyconych aromatem czosnku i tymianku, które wraz z przegrzebkami stanowiły podstawę kompozycji. Zestawienie owoców morza z kaszanką i orzeźwiającym jabłkiem wydać się może delikatnie kontrowersyjne. Jednak smaki te perfekcyjnie się uzupełniały. Co więcej  różnice w kolorze i teksturze poszczególnych składników dostarczały dodatkowych doznań kulinarnych pokazując na czym opiera się temperament Hugo Restaurant. Kolory na talerzu były tak żywe i zróżnicowane, że kompozycją nie można było się znudzić, nawet w miarę jak znikały składniki wciąż przed oczami rysowało się małe dzieło sztuki.
Oboje zaspokoiliśmy pierwszy głód i z ciekawością i zaostrzonym apetetem czekaliśmy na następne dania.  W drugim rozdaniu pojawiły się: Ravioli z Krewetkami i Musem z Łososia, Duszonym Porem i Veloute z Trawy Cytrynowej z Ikrą z Pstrąga, które wyglądało bardzo okazale oraz Łosoś Gotowany w Niskiej Temperaturze (Sous vide) z Pieczonym w Soli Selerem, Zieloną Soczewicą z Świeżą Trybulą i Sosem z Kałamarnicy. Pierwsze danie do w zasadzie przystawka, drugie pochodziło już z kategorii dań głównych. Nasze pierwsze odczucie – obie porcje przerosły nasze oczekiwania co do gramatury. Ravioli spokojnie wystarczy za danie obiadowe dla pań, natomiast łosoś pojawił się w rozmiarze xl. Oba dania to kulinarna maestria. Od najdrobniejszego detalu, przez skład kompozycji, aż do odczuć smakowych były dopracowane tak, że nie sposób wskazać co mogłoby zagrać lepiej. Ravioli można określi jako danie smaczne, na pewno nie nudne, ale perfekcyjnie zrównoważone. W łososiu charakterystyczne dla Hugo Restaurant połączenie przeciwieństw znowu dało się odczuć w pełnej okazałości. Delikatny maślono-miodowy smak i tekstura łososia sus vide został wyśmienicie dopełniony przez rustykalny, lekko przypalany seler.  Do tego delikatne, śmietankowe puree z selera, soczewica al dente i podsmażone baby kalmary. Połączenie zmuszało do kulinarnej ekscytacji przy każdym kęsie.  Pomimo szacunku jaki budził solidny kawał łososia i spora ilość dodatków, dania nie można było za długo konsumować. Wciąga jak narkotyk – uważajcie. Dla mnie osobiście łosoś sus vide w Hugo to numer jeden tej techniki w Poznaniu. Polecam amatorom i zawodowcom. Smak nie do podrobienia.




Na koniec podano nam deser. Mieliśmy wątpliwości czy uda nam się go zmieścić po tak obfitym posiłku. Fondant czekoladowy – bo o nim mowa wyglądał ciekawie, ale dość niewinnie. Na ciastku przypominającym mafinkę, położono gałkę lodów do złudzenia przypominających jajko. Po zanurzeniu łyżki z lodowej masie i przebiciu się przez skórkę ciasta czekoladowego na naszych oczach nastąpił powolny wyciek gęstego czekoladowego płynu. Po pierwszym kęsie odpłynęliśmy. Ocierające się o grzeszną rozkosz połączenie gorącej płynnej czekolady z chrupkim czekoladowym ciastem i zmrożonymi waniliowymi lodami wprawiło nas w nie lada zakłopotanie. Przecież to jeszcze nie walentynki, a my już czujemy się jakby niczego nam do szczęścia nie brakowało.


Podsumowanie. Hugo Restaurant to restauracja inna niż wszystkie. Prawdziwa pasja i zrozumienia na czym polega sztuka kulinarna są tu zauważalne w każdym detalu. Nad całością konceptu czuwa przeurocza właścicielka Agnieszka Tylenda, która dba zarówno o odczucia gości jak i sprzyjający klimat do pracy dla teamu restauracji. Kto nie zna jeszcze tego lokalu – dobra rada wypada spieszyć się z rezerwacjami.  Już nie długo okazać się może, że do Hugo podobnie jak to Kopenhaskiej Nomy i innych topowych restauracji w Europie zapisywać się będziemy z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Nasza rekomendacja  - odwiedźcie to miejsce jak najszybciej – Wasze kulinarne horyzonty na pewno poszerzą się o nowe doznania.