czwartek, 29 listopada 2012

Wrażenia z Ojisan


Zbaczając nieco z utartych ścieżek Kulinarnego Poznania trafiliśmy dziś do prawdziwej chińskiej ambasady smaku w Poznaniu -  Ojisan (na facebooku znajdziecie ich jako Ojisan Milk Bar). Niby w centrum a ukryty tak, że gdyby nie potykacz na ul. 27 grudnia można by się nie zorientować, że tuż za rogiem bramy czeka kulinarna niespodzianka. Lokal podobnie jak kultura chińska tajemniczy i nie do końca zrozumiały. W środku osobliwa atmosfera, ciekawie – bar z bambusa  i chiński żołnierz z terakotowej armii.  W barze można porozumieć się tylko w dwóch językach – chińskim i angielskim, co dodaje mu nie lada autentyczności i dodatkowego piątego smaku (dosłownie – poczytajcie o Umami). Zamawiasz co chcesz,  na bazie kurczaka, wołowiny, wieprzowiny a także i tu uwaga – koziny. To chyba jedyne miejsce w Poznaniu gdzie można jej skosztować. 


W kulinarną podróż w nieznane zabiera nas nie byle kto, tylko doskonały szef kuchni, który dla każdego przygotuje danie według preferencji gościa. My spróbowaliśmy chińskiego makaronu z tofu oraz z koziną właśnie. Na start zupa, nie powiemy Wam jaka dokładnie, ale też z koziną. Do  dania głównego doskonały marynowany bakłażan, a jako napój zielona chińska herbata. Cały posiłek można w Ojisanie zjeść albo przy barze albo w salce na antresoli. Dodatkowo poza daniami obiadowo/lunchowymi w cenie 16 pln porcja mała, a 20 pln duża (ja jadłem małą i nie brakowało mi niczego), można także wpaść do Chińczyków na tradycyjne dania regionalne w formie odświętnej w cenie 50 pln. To musi być niezła frajda – widzieliśmy na zdjęciach, wyglądają jak oryginalnie przygotowane w Chinach. Okazuje się, że są to dania, które przez lata przygotowywał szef kuchni Ojisan w Państwie Środka. Na pewno wrócimy do tego kawałka Chin na mapie Poznania. Was też zachęcamy, prawdziwa kulinarna podróż do innego świata. 

poniedziałek, 26 listopada 2012

URBAN MARKET

Wystawiliśmy nosy poza poznańskie podwórko i pojechaliśmy do Warszawy. Autostrada do samej stolicy bardzo do tego zachęca! Nie będziemy się przyznawać jak szybko można dojechać, ale w końcu szybciej niż pociągiem. I tak, trochę przy okazji, bo Warszawa była jednym z przystanków na naszej trasie, odwiedziliśmy Urban Market i kilka modnych lokali. Ale dziś skupiamy się na Urban Market.

Impreza kulinarno-modowa, z naciskiem jednak na "kulinarno". Wszystko działo się w surowych wnętrzach klubu 1500m2 pod adresem Solec 18. W pierwszym odczuciu event bardzo podobny do Restaurant Day. Smakowita uczta w klimacie dobrej zabawy.


Po bliższym przyjrzeniu, zorientowaliśmy się, że mniej tu amatorów, a więcej osób, które albo są tuż przed otwarciem restauracji, jak np. Bistroteka lub gotują na zamówienie - chłopaki z UMAMI czy MoodFood. Dodatkowo kilka stoisk z wyrobami mięsno-wędlinowymi i kącik modnych magazynów, które wchodzą na rynek- Smak, Zwykle Życie i stoisko Kukbuka. Poza tym, oddzielna część poświęcona młodym projektantom oraz ciuszkom, zabawkom i książeczkami dla dzieci. Ach i kino. Z uwagi na ograniczenia czasowe skupiliśmy się na gastronomi.

Na dzień dobry, bardzo pozytywne spotkanie z UMAMI czyli świeżuteńki, własnoręcznie pieczony chleb serwowany z różnymi pastami. Pycha. Chłopaki gotują na zamówienie, pieką, organizują kursy kulinarne i robią dobre wrażenie.


Idąc dalej, spodobały nam się fajnie opakowane dżemy i chutney. Identyfikacja graficzna czyni cuda. Naturalnie, tradycyjnie i nowocześnie. Lubimy i popieramy takie podejście.


Najwięcej działo się w sali głównej. Oczywiście, wszystko przy muzyce, która wypełniała każdy metr 1500, podbijając nastrój zabawy. Luz w powietrzu, a na stoiskach zupy, oliwki, precle, browni, tarty, muffinki, kawa, herbata (9 pln/ kubek!).



Warto było przystanąć na dłużą chwilę przy Bistrotece. My co prawda, po sporym śniadaniu nie mieliśmy siły próbować, ale nacieszyliśmy oczy. Cienko pokrojony rostbef czy kaczka w musztardzie no i łosoś marynowany w buraku wyglądały obłędnie.Wszystko podane na grillowanym na patelni chlebie. Aż chciałoby się wrócić. W sumie będzie to możliwe. Bistroteka otwiera się w styczniu.


Tuż za Bistroteką - MoodFood. Tarty. "Na mieście mówią, że świetne". Tak przynajmniej sądzi pomysłodawczyni, która organizuje wycieczki kulinarne, warsztaty i dostarcza ciasta i inne pyszności na prywatne imprezy.


Osobiście, urzekli mnie twórcy Upośledzonych reniferów. No naprawdę urocze. I oni też.


Oczywiście, nie sposób pokazać wszystkiego co działo się środku. Warto jednak pokazać co działo się na zewnątrz. Piękny "kawiarniany" citroen z herbatą, kawą i lemoniadą oraz Soul Food - czyli food truck z burgerami czyli to co mięsożercy lubią bardzo (P.S. Już niedługo food truck z burgerami również w Poznaniu - Food Patrol - zaproszono nas na przed premierową degustację więc oczekujcie posta już wkrótce).


Podsumowując. Wspomnienia bardzo pozytywne, ludzi sporo, jedzenie na fajnym poziomie. Atrakcje dodatkowe, w tym kącik dla dzieci. To 3 edycja i mówi się, że się rozkręca. Kolejna na wiosnę. Wygląda na to, że w Poznaniu królować będzie RD, a w Warszawie UM. Gdzieś, ktoś na blogu powiedział, że atmosfera jak z Brick Lane. Rzeczywiście. Chociaż, odkopaliśmy nasze zdjęcia z Londynu i co tu dużo mówić, jaka stolica, taki Brick Lane. Niemniej popieramy i życzymy jak najlepiej. Pozdrawiamy z Poznania.

PS. O Brick Lane w Londynie będzie oddzielny post.

niedziela, 18 listopada 2012

Wrażenia z 3.Restaurant Day w Poznaniu


Restaurant Day w Poznaniu okazał się dla nas długi i pełen zaskoczeń. Udało się nam odwiedzić trzy miejsca, w których się działo i szczerze mówiąc jedno zupełnie nas oczarowało, a dwa pozostałe spełniły oczekiwania…może nawet z nawiązką. Ale po kolei.

Ponieważ najwięcej jednodniowych restauracji zapowiedziało się w Strefie Kultywator tam właśnie udaliśmy się w porze lunchu. Pop upy  (tak nazywamy jednodniowe restauracje) rozpoczęły serwować od 12., my pojawiliśmy się około 14., wcześniej odwiedzając  Rynek Bernardyński. Cóż za magiczne produkty regionalne – o tym już wkrótce w oddzielnym poście. 


Już w drodze do Kultywatora czuć było nęcący zapach grillowanego mięsa. Nic dziwnego. Na tarasie przed wejściem rozstawiła się ekipa Food Fetish, serwująca klasykę gatunku czyli burgery wołowe. Temat burgerów „fetysze” rozpracowali perfekcyjnie. Podstawą było w 100% wołowe mięso, do tego leżakowane i z własnej selekcji. Kształtne kotlety o solidnej gramaturze (lekko 200 gr :) lądowały we własnoręcznie wypieczonych na tę okazję japońskich  chlebkach nan. Wewnętrzna strona buły zapieczona jak trzeba, żeby nie wpijać sosów. Do zestawu trafiał jeszcze plaster cheddara i bekon, dla chętnych. Ogólne wrażenie smakowe wyśmienite.


Nasza natura mięsożerców została w pełni zaspokojona i spokojnie mogliśmy wejść do środka, gdzie okazało się, że króluje kuchnia vege i słodkości. Tuż przy wejściu zapachami orientalnych przypraw kusiły dziewczyny z Ciuchy & Ciacha. Bardzo pomysłowe menu, no i ich urzekające stroje sprzyjały chęci eksperymentowania w mało nam znanym królestwie vege smaków. Zdecydowaliśmy się na Pokorę czyli warzywny szaszłyk w orientalnym cieście i pieczone ziemniaczki. Cebula, dynia, pieczarka, cukinia, brukselka i marchewka zanurzone w orientalnym cieście i usmażone w głębokim oleju były nie tylko bardzo smaczne, ale i gorące do ostatniego kęsa, mimo że zjedliśmy je na dworze. Bardzo fajnie opracowany „fast food” , który sprawdziłby się nawet w styczniu na ulicach naszego miasta.



Kolejne stoisko markował szyld Czoklet, gdzie można było spróbować znakomicie wyglądających ciast czekoladowych – czekomalin i czekoholizmów. Do tego trochę kuchni czeczeńsko-kaukaskiej w postaci placuszków nadziewanych szpinakiem i fasolą. Na rozgrzewkę otrzymaliśmy sporego kielicha…zupy-krem z papryki i pomidora.


Mega wyspą na morzu niewielkich restauracyjek w Kultywatorze okazała się Insulina. Menu tego lokalu było stricte kawiarniane. Szczerze mówiąc, wiele profesjonalnych kawiarni wypadłoby blado w porównaniu z insulinowym menu... Wszystko wyglądało super. Widać, że dużo pracy zostało włożone w przygotowanie się do imprezy. Slogan Insuliny głosił – pierwsza pomoc w przypadku spadku cukru. Nasz cukier trzymał się jakoś mocno, więc jedliśmy insulinowe pyszności oczami.



Podobnie jak ofertę sushi-mastera Marcina Tyrakowskiego, który co prawda był w stanie przyrządzić na zawołanie każdego maka czy nigiri, tylko, że my postawiliśmy tego dnia na eksperymenty, a sushi to dla nas smak dobrze zeksplorowany.


Coraz silniej odzywała się w nas ciekawość, co spotkamy pod nr 4. na Krysiewicza. Zostawiliśmy więc Kultywator i pokusę zasłużonego lenienia się po kulinarnych ekscesach i ruszyliśmy dalej. Skręcając w Krysiewicza odczuwaliśmy fajną ekscytację. Gdzie ta ekipa tajemniczej Golden Spoon? Dopiero przy skrzyżowaniu z Ogrodową usłyszeliśmy muzykę i unoszący się zapach i dym z węglowych grilli. Skwer urządzony niby od niechcenia, ale z takim gustem i  smakiem, że popędziliśmy w otchłań nowych smaków.  Ustawione w szpalerze lady – z klimatycznych skrzynek po owocach,  a za nimi cztery idealnie srebrne taczki, zaparkowane i rozgrzane, aby dostarczać kulinarnych uniesień. Ekipa Golden Spoon użyła ich w charakterze grilli. Co za pomysł! Super. Dzięki grillowym taczkom wszystkie potrawy serwowano na ciepło, co przy listopadowej temperaturze, wahającej się w okolicach 4 stopni, nie było bez znaczenia. Ekipa Spoon’ów proponowała – zapiekaną z jabłkami kaszankę,  rillette z wieprzowiny z dodatkami,  słodkie ciacha i niespodzianki, racuszki z bekonem, serem i gruszką. Skusiliśmy się na rillette i racuchy. Nie mówiąc dużo – nie żałowaliśmy. Całość wydarzenia odbywała się w iście undergroundowej scenerii – nic dziwnego. W końcu Golden Spoon to Underground Dining Club. Nas ten pop up urzekł. Niby wszystko na chwilę i prowizorka pełna, ale z jakim smakiem. Poczuliśmy się trochę jak na Brick Lane w Londynie.



Trzecim i ostatnim odwiedzonym przez nas miejscem, gdzie wykwitły pop up restauracje był Dziedziniec Sztuki w Starym Browarze. Tam klimat iście świąteczny. Lampiony, koce, pewnie smaczne ciacha i zupy serwowane przez 5 jednodniówek. Ale w sumie trudno oczarować nas dość grzecznymi propozycjami kulinarnymi w miejscu bardzo dobrze nam znanym. Słowem wszystko super, ale nie porwało nas. Może nie jesteśmy obiektywni, bo  byliśmy zmęczeni i za dużo już tego dnia zjedliśmy. Na pewno warto docenić otwartość najlepszego centrum handlowego w kraju na kiełkującą inicjatywę, jaką jest Restaurant Day. Swoje kulinaria serwowały Maleństwo – ciasteczka wszelakie, REJ CAKE – czekoladowe szaleństwa, PUGA  z dyniówką i Kuchnia Agaty na słodko i słono.




Szewc w dziurawych butach chodzi, więc nie wydrukowaliśmy sobie naszej ściągi „co, gdzie i kiedy” i zapomnieliśmy o ItaliArte. Bardzo żałowaliśmy! Może następnym razem… A może ktoś był i chciałby się podzielić wrażeniami? Niestety nie odnaleźliśmy też Rrrr. Gdzieś się schowali. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? Dajcie znać.
Podsumowując. Dzień udany. Nawet bardzo. Gratulujemy inicjatywy i wytrwałości wszystkim jednodniówkom. Podobno kolejny RD już 17 lutego. Oj, może być zimno!

Ps. Już wiemy gdzie schowało się Rrrr! Przy Golden Spoon! Ha! Mamy Was:)

czwartek, 15 listopada 2012

3. Restaurant Day

17 listopada 2012 rusza kolejna, trzecia już edycja Restaurant Day! Co to takiego? Każdy kto lubi gotować i marzy o otwarciu własnej restauracji, a z różnych powodów nie może jej otworzyć, ma okazję kilka razy w roku zachwycić podniebienia innych, serwując przygotowane przez siebie specjały w przestrzeni publicznej, we własnym  domu lub przed domem, w garażu czy w parku na osiedlu. Miejsce dowolne, menu według uznania, pełna swoboda. Jedyne, co trzeba, to zgłosić swoją restaurację na www.restaurantday.org.

via:facebook.com/RestaurantDayPoznan

Projekt powstał w 2011 roku w Finlandii. W maju 2012 był już w Polsce. W Poznaniu. Pierwszą jednodniową restaurację otworzyła Aleksandra Gerlach, właścicielka restauracji jednodniowej PUGA by AG. W parku przy Starym Browarze. Druga edycja odbyła się w sierpniu. Wtedy większość poznańskich restauracji gościła w KontenerArt nad Wartą. Było ich już 10. W Polsce 17. 

Teraz kolej na rundę trzecią. Chętnych przybywa w całym kraju, jednak Poznań nadal wiedzie prym. Na chwilę obecną mamy 15 restauracji. W pozostałych miastach apetyty na jednodniowe restauracje wyglądają nieco słabiej. W Krakowie otwiera się 5 restauracji, w Warszawie, Wrocławiu i Łodzi – po 3, w Rzeszowie, Białymstoku, Toruniu i Koninie – po jednej! W sumie, w całej Polsce będzie 35 lokali. Spoglądając na całościową mapę Restaurant Day to bardzo dobry wynik. Obiektywnie patrząc, drugi po Finlandii, choć trudno te liczby porównywać. W samych Helsinkach udział zapowiedziały już 233 lokale. W całej Finlandii – ponad 400. Jak wygląda to w innych krajach? W Holandii – 25 restauracji, w Dani- 26, we Francji- 10. Więcej informacji o pozostałych krajach i aktualnej liczbie restauracji wraz z ich opisami znajdziecie na www.restaurantday.org . Nadal można się zapisywać, wiec warto kontrolować czy coś nowego się nie pojawiło!

Oferta jednej z poznańskich restauracji - INSULINY.
via: facebook.com/RestaurantDayPoznan

Poniżej przygotowaliśmy zestawienie jednodniówek, które 17.11.2012 otworzą się w Poznaniu, z godzinami otwarcia i adresami. Weźcie listę ze sobą. Niczego nie pominiecie!*

*dane na podstawie info z restaurantday.org
lista aktualna na dzień 15.11.2012, godz. 21:21


Życzymy smakowitej soboty! Do zobaczenia! Tym razem szykujemy się w roli gości - relacja na blogu w przyszłym tygodniu. Przy następnej edycji, nie ma zmiłuj. Otwieramy pop up restaurant Kulinarnego Poznania.

Przy okazji Dnia Restauracji, donosimy, że kolejna edycja Nocy Restauracji - organizowanej przez nas -  odbędzie się 24 maja 2013! Już dziś serdecznie zapraszamy.

INFO:

wtorek, 13 listopada 2012

Le Beaujolais Nouveau est arrivé!

via:tuchon.fr

Le Beaujolais Nouveau est arrivé! To zawołanie rozpoczyna święto młodego wina. Kiedy? Niezmiennie w trzeci czwartek listopada.  Święto ma swoje korzenie we Francji, ale obchodzone jest jak świat długi i szeroki. Szczególnie upodobali je sobie Japończycy. Niemniej to Francuzi świętują najliczniej.  Mieliśmy okazję mieszkać we Francji, więc wierzcie nam, że to istne szaleństwo. Piją wszyscy, choć nie da się ukryć, że młode wino, 6 tygodni po winobraniu, nie powala smakiem i aromatem. Ale tradycja fajna. Jest powód, żeby spotkać się i pobawić. Degustacje odbywają się na każdym kroku, a kolorowe etykiety beaujolais radośnie zachęcają do kupna i świętowania.  Niewtajemniczonym spieszymy wyjaśnić, że etykiety młodego wina, nawet z zacnych chateau, różnią się znacznie od tych, które zostaną naklejone na butelkach po leżakowaniu. Są kolorowe i większość charakteryzuje kiepska grafika, ale to nic. One mają odzwierciedlać radość z efektów kolejnego winobrania. Niektórzy twierdzą, że Beaujolais Nouveau to marketingowy zabieg pozwalający szybko sprzedać świeże, kiepskie wino i osiągać zyski.  Jest w tym pewnie ziarenko prawdy. Niemniej jednak co w dzisiejszych czasach nie jest chwytem marketingowym? Polecamy przyłączyć się do zabawy i kupić butelkę beaujolais, ale nie zachęcamy do wydawania na nie fortuny.  


via:lapresse.ca


Trochę teorii.
Beaujolais Nouveau – to czerwone wino pochodzące z regionu Beaujolais we Francji. Produkuje się ze szczepu gamay w wyniku przyspieszonej winifikacji. Gotowe do spożycia 6 tygodni po winobraniu.  W smaku kwiatowy, z nutką owocową, kwaskowy. Mniej popularne jest białe beaujolais otrzymywane ze szczepu chardonney. 

poniedziałek, 12 listopada 2012

FINAŁ SZKOŁY GOTOWANIA PIANO BAR

W piątek, 9 listopada, w restauracji Piano Bar przy Dziedzińcu Sztuki Starego Browaru odbył się uroczysty finał Szkoły Gotowania. Jako że miejsce znane nam z wysokiej jakości, a inicjatywa zacna, z wielką chęcią skorzystaliśmy z zaproszenia by obserwować kulinarne zmagania pięciu par - absolwentów Szkoły prowadzonej przez hinduskiego szefa kuchni Piano Baru - Roop Lal Balu.

Po przekroczeniu progu przywitali nas jak zwykle nienaganni w manierach i ubiorze kelnerzy, którzy wskazali nam specjalnie przygotowane dla nas miejsca. Czekając na oficjalny początek eventu dało się wyczuć w powietrzu nutkę ekscytacji - 'zawodnicy' żarliwie dyskutowali i doszlifowywali swoje przepisy, Roop Lal Balu żwawym krokiem przemierzał salę udzielając ostatnich rad i wskazówek. W końcu wybiła godzina 18:00 - czas zaczynać!



Organizatorzy podzielili kulinarne zmagania na trzy etapy: w pierwszym pięć par przygotowuje swoje popisowe dania interpretujące scampi (czyli skorupiaki zwane także langustynkami, czy bardziej naukowo homarcami, a bardziej potocznie dużymi krewetkami). Nastroje raczej pozytywne - wszyscy uczestnicy wiedzieli czego mogą spodziewać się po tym etapie, mieli czas na spokojne przemyślenie i przygotowanie przepisów. Już po kilkunastu minutach na stole jury (w składzie Roop Lal Balu, Lidia Popiel i Maryla Musidłowska) zaczęły pojawiać się pierwsze kreacje. Finalistom Szkoły Gotowania zdecydowanie nie zabrakło pomysłowości i umiejętności. W zaledwie pół godziny przygotowali m.in.: risotto z owocami morza, świetne krewetki w tempurze podane z aromatyczną salsą i plackiem z warzywami, czy scampi z musem z karczocha i chipsami czosnkowymi.
Po krótkiej naradzie jury wybrało 3 pary, które przygotowały najsmaczniejsze i najbardziej zachwycające dania. Czas na etap drugi.



Z misy z dziesiątkami propozycji Lidia Popiel wylosowała jedną kartkę z nazwą dania, które tym razem będą musieli przygotować uczestnicy. Chwila napięcia i... stek z łososia z sosem mango. Po minach widać raczej ulgę i zadowolenie niż rezygnację. To dobrze - znów będzie smacznie i pomysłowo. Po szybkich wskazówkach od Roop Lal Balu uczestnicy przystępują do gotowania. Znów mają pół godziny żeby wyczarować dania, które zachwycą jury. A jest o co walczyć - zwycięzcy pojadą na 3 dni do toskańskiej winnicy Pian de Gallo, gdzie oprócz pysznych win odkryją również tajemnice tradycyjnej kuchni tego regionu.

Obserwując kulinarne zmagania czas płynie szybko. Nie zdążyliśmy się obejrzeć, a steki już zaczęły wędrować na patelnie, a sosy nabierać koloru i aromatu. Uczestnicy przygotowali m.in. łososia z chilli czy w wariacji cytrusowej – z pomarańczami i limonkami.
Po minach jury widać, że przed nimi niełatwe zadanie - odrzucenie jednego dania spośród trzech naprawdę ciekawych propozycji. Cóż, taki żywot jurora...



Napięcie skutecznie rozładował Roop Lal Balu przygotowując na oczach gości przepyszne mule w sosie z białego wina. Za każdym razem gdy obserwuję w akcji Szefów Kuchni pozostaję w zachwycie – jak to wszystko piekielnie łatwo wygląda w ich wykonaniu, z jaką gracją i swobodą tworzą kulinarne symfonie smaków. Nie inaczej było tym razem – w zaledwie kilka minut Szef Balu przygotował danie, które zachwyciło wszystkich zebranych.



Czas jednak powrócić do sedna. Po burzliwych naradach ogłoszono werdykt i przedstawiono koncepcję wielkiego finału: uczestnicy (2 pary) muszą w swój własny sposób kulinarnie zinterpretować wiersz odczytany przez Lidię Popiel. Zadanie niezwykle ciekawe, choć zdecydowanie z tych trudniejszych i bardziej wymagających. Sami zaczęliśmy zastanawiać się nad tym, co byśmy przygotowali będąc na miejscu gwiazd tego wieczoru... Na pewno kalmary. Może z jesiennymi warzywami? Czy może z salsą i pomidorkami koktajlowymi...? Czasu na refleksję nie było jednak zbyt wiele - finaliści jak burza ruszyli do stanowisk i zaczęli przygotowywać własne liryczno-kulinarne kreacje.



Zadanie okazało się wyzwaniem godnym finału. Choć obie pary przygotowały bardzo fajne dania – kalmary w marynacie musztardowo-miodowej i słonecznymi warzywami oraz kalmary w sosie winno-pomidorowym - nie ustrzegły się sporego błędu. Kalmary zostały w skórce, co popsuło ostateczny odbiór dań. Cóż teraz zrobić? Rozwiązanie jest tylko jedno - dogrywka! Dwie pary. Dwa jajka. Jeden idealny omlet, który zapewni zwycięstwo. Do dzieła!

Jak można się domyśleć, przygotowanie omletów nie trwało długo. Już po chwili na stole jurorów pojawiły się oba dania. Po równie krótkiej chwili poznaliśmy nazwiska zwycięzców, którym raz jeszcze serdecznie gratulujemy – tego, że przez prawie cztery godziny wytrwale kucharzyli. Tego, że na żadnym etapie nie zabrakło im świetnych, niebanalnych pomysłów i odwagi do ich urzeczywistnienia. Tego, że znakomicie wyszkoleni przez Roop Lal Balu prawie zupełnie wystrzegli się błędów i sprawnie radzili sobie nawet na nieznanych wodach.

Podsumowując, finał Szkoły Gotowania w Piano Barze z czystym sumieniem nazwać możemy sukcesem. Raz jeszcze dziękujemy za zaproszenie i czekamy na więcej!

Na koniec warto napisać troszkę więcej na temat samej Szkoły Gotowania. Prowadzona przez szefa kuchni Piano Baru – Roop Lal Balu – swą pierwszą edycję miała w maju tego roku. Łącznie odbyło się aż pięć odsłon, podczas których uczestnicy odbyli niebywałą kulinarną wędrówkę po najsmaczniejszych zakątkach globu – od dań włoskich po egzotyczne smaki narodowej kuchni Szefa Bal – odkrywając przy tym tajemnice wyjątkowych składników: ryb, mięs, owoców morza i wielu innych rarytasów. Kolejne edycje Szkoły Gotowania są już w przygotowaniu – bieżące informacje na ten temat znajdziecie na stronie Restauracji – www.pianobar.poznan.pl oraz u nas, na www.kulinarnypoznan.pl



sobota, 10 listopada 2012

Rogale przetestowane

10 listopada to w poznańskich cukierniach cisza przed burzą. Już wszystkie są gotowe, żeby przyjąć jutrzejsze świętomarcińskie oblężenie. Ale gdzie naprawdę warto ustawić się w kolejce po najlepszego rogala?  Postanowiliśmy pomóc Wam podjąć trafną decyzję i odwiedziliśmy 9 renomowanych punktów, które wypiekają certyfikowane rogale na Św. Marcina.

Tym, którzy nie wiedzą nadmieniamy, że aby cukiernia mogła używać nazwy "rogale świętomarcińskie" lub "rogale marcińskie", musi uzyskać certyfikat Kapituły Poznańskiego Tradycyjnego Rogala Świętomarcińskiego, która powstała z inicjatywy Cechu Cukierników i Piekarzy w Poznaniu, Izby Rzemieślniczej i Urzędu Miasta Poznania.

Oto krótka relacja ze smakowania tradycyjnych poznańskich słodkości.

  1. Lista lokali.  W teście uwzględniliśmy te miejsca, o których słyszeliśmy już coś dobrego w poprzednich latach. Odwiedziliśmy więc cukiernię Hotelu Mercure, Różany Potok na Mickiewicza, Elite na Dąbrowskiego, Liczbańskich na Rynku Jeżyckim, Hannę Piskorską na Kraszewskiego, Słodki Kącik na Świętym Marcinie, Ekspresową na al. Marcinkowskiego, Jagódkę na Os. Sobieskiego, oraz Fawora. W sumie 9 lokali. Pominęliśmy wielkich klasyków Gruszeckiego i Kandulskiego, gdyż co roku próbowaliśmy ich wypieków Marcińskich i nigdy nie zyskiwały naszych najwyższych not. My zaś chcieliśmy odnaleźć najlepszego rogala w mieście.
  2. Zakup. Wiedząc jak wygląda panorama przed cukierniami w naszym mieście w Dzień Niepodległości zdecydowaliśmy się wybrać sobotę poprzedzającą święto na dzień testu. Liczyliśmy, że w związku z tym nie napotkamy tak wielkich kolejek. No i nie przeliczyliśmy się. W ogonkach czekaliśmy tylko w Elite na Dąbrowskiego oraz w piekarni Hanny Piskorskiej na Kraszewskiego. Ceny rogali wahały się od 25 pln – promocyjna cena Fawora do 49 pln w Hotelu Mercure.
  3. Klub Smakosza. W ocenie brało udział 7 osób. Para poznaniaków w wieku 50+, dwie pary w okolicach 30 oraz studentka pierwszego roku, która dopiero co rogale poznaje.
  4.  Testowanie. Ponieważ  zdecydowaliśmy się, że każdy będzie musiał ocenić wszystkie rogale, podzieliliśmy je na 4 części. W sumie każdy zjadł więc trochę ponad dwa rogale i nie było to super łatwe, zaraz po obiedzie. Ocenialiśmy wypieki w 4 kategoriach:
  • WYGLĄD – tu liczyły się: foremny kształt, odpowiednia wysokość, kolor, jakość posypki
  • SMAK – ogólne, subiektywne wrażenie
  • NADZIENIE – tu szukaliśmy smaku naturalnych bakalii, nie dawaliśmy się zwieść przesłodzonym farszom, w których smak maku zagłuszał olejek migdałowy
  • CIASTO – szukaliśmy takiego, które nie jest  zbyt suche, fajnie widać w nim warstwy co dodaje mu lekkości, no i przede wszystkim nie przypominającego w smaku „buły”,  której nie chce się kończyć.
Każdy rogal został opisany numerkiem, więc próbując nie znaliśmy nazw wytwórcy. Każdy oceniał samodzielnie w skali od 1 (kiepsko) do 5 (świetnie). Rogal mógł więc otrzymać maksymalnie 35 punktów w każdej z 4 kategorii. Liczba opisująca idealnego rogala zatem to 140.

Okazało się, że po podsumowaniu ocen we wszystkich kategoriach zwyciężyła… ale po kolei.


Zaczęliśmy od Fawora, który wyglądał nieźle. Za wygląd zyskał 25 punktów czyli znalazł się na 3 miejscy ex aequo. W innych kategoriach Fawor nie zagrzał już miejsca w pierwszej trójce. Wyglądał nieźle, smakował też. Najsłabiej oceniliśmy ciasto – listkowania nie było widać, ani czuć. W sumie w promocyjnej cenie 25 pln / kg okazał się ciekawą propozycją.

Druga na talerzach pojawiła się Jagódka. Brawo za wygląd – tutaj 2 miejsce. Jednak później było już tylko gorzej. W sumie za ciasto i nadzienie daliśmy rogalowi najmniej punktów. Niestety to przegrany naszego rankingu.

Potem przyszedł czas na Słodki Kącik, gdzie doceniliśmy ciasto – 3 miejsce w stawce. Duży plus za piękne rozwarstwianie ciasta półfrancuskiego i wyczuwalny mak w nadzieniu.

Smakując wypiek z piekarni Hanny Piskorskiej przyjemnie dało się zapamiętać nadzienie. Rogal dość dobry. Jak dla nas mocny średniak, którego można jednak jeść w ciemno

Kolejny w kolejności znalazł się rogal od cukierni Liczbańskich. Tylko jego niepozorny wygląd zmylił nas początkowo. Po degustacji jednak możemy stanąć za nim murem. Dla nas odkrycie sezonu. Druga ocena w rankingu ogólnym oraz druga za smak, nadzienie i ciasto. Naprawdę warto.

Szósty rogal i jakże głośno dało się słyszeć słowa zachwytu, których chyba nikt z nas nie próbował nawet ukryć. Po prostu rewelacja w każdym względzie. Wygląda, smakuje i pachnie wybornie. Dla nas rogal niemal idealny. Gorąco polecamy każdemu i w każdych ilościach. Wspaniały ambasador smaków naszego miasta. Elite.

Potem Ekspresowa… i tutaj spore rozczarowanie. To na pewno nie ta liga co trzy poprzednie. Raczej bliżej mu do osiedlowej Jagódki.

Ósmym, przedostatnim już był rogal z cukierni Różany Potok na Mickiewicza. Niepozorna cukiernia, ale jaki smak. Jakie nadzienie! Dla nas wypiek godny Poznania. Silne trzecie miejsce i bardzo miłe odkrycie.

Na koniec najdroższy w stawce rogal z Hotelu Mercure czyli cukiernia Passionata. Wcale jednak nie najlepszy. Wygląda zacnie. Smakuje nieźle. Ale stosunek ceny do jakości zbliżony do Jagódki.

5. Podsumowanie. Jeśli 11 listopada będziecie mieć szczęście i znajdziecie się przy jednym z lokali Elite z chęcią zakupu rogali i kolejka nie będzie koszmarna – warto stać. Pamiętajcie jednak koniecznie o Liczbańskich i Różanym Potoku. Rogale świetne, a kolejki pewnie dużo mniejsze. Co do reszty nasze zdanie już znacie. Smacznego życzymy i uśmiechów jak rogale J




czwartek, 8 listopada 2012

Gęsina na św. Marcina

Logo akcji, którym
oznakowane będą lokale.
via:gesina.pl
Wokół gęsiny zrobiło się ostatnimi czasy głośno. To dobrze. Z całego serca popieramy i wspieramy projekty mające na celu przywracanie i podtrzymywanie polskich tradycji kulinarnych. A takim właśnie jest akcja „Gęsina na św. Marcina" autorstwa Slowfood Polska. Warto wspomnieć, że to już czwarta edycja.
A o co chodzi?
50 restauracji z całej Polski w dniach 9-25 listopada serwować będzie gęsinę. W ramach akcji szefowie kuchni opracowali przynajmniej po 3 autorskie dania na bazie gęsiny, które przez ten okres pojawią się w menu. Wśród restauracji jest także restauracja Kulinarnego Poznania: BlowUpHall 5050.
Co ciekawe, wszystkie przepisy 50 szefów kuchni zebrano w książce "Gęsina na św. Marcina". Książki nie widzieliśmy, więc nie wypowiadamy się na jej temat. Jeśli jednak inne dania wyglądają tak jak te spod noża Tomasza Trąbskiego z BlowUpHall 5050, to chyba warto wzbogacić swoją kulinarną biblioteczkę.

Menu na bazie gęsiny restauracji BlowUpHall5050
via: BlowUpHall 5050

Pełna lista lokali, które biorą udział w akcji oraz szczegółowe informacje na www.gesina.pl oraz www.slowfood.pl