Restaurant Day w Poznaniu okazał
się dla nas długi i pełen zaskoczeń. Udało się nam odwiedzić trzy miejsca, w
których się działo i szczerze mówiąc jedno zupełnie nas oczarowało, a dwa pozostałe spełniły oczekiwania…może nawet z nawiązką. Ale po kolei.
Ponieważ najwięcej jednodniowych
restauracji zapowiedziało się w Strefie Kultywator tam właśnie udaliśmy się w
porze lunchu. Pop upy (tak nazywamy
jednodniowe restauracje) rozpoczęły serwować od 12., my pojawiliśmy się około
14., wcześniej odwiedzając Rynek
Bernardyński. Cóż za magiczne produkty regionalne – o tym już wkrótce w
oddzielnym poście.
Już w drodze do Kultywatora czuć było nęcący zapach grillowanego
mięsa. Nic dziwnego. Na tarasie przed wejściem rozstawiła się ekipa Food Fetish,
serwująca klasykę gatunku czyli burgery wołowe. Temat burgerów „fetysze”
rozpracowali perfekcyjnie. Podstawą było w 100% wołowe mięso, do tego
leżakowane i z własnej selekcji. Kształtne kotlety o solidnej gramaturze (lekko
200 gr :) lądowały we własnoręcznie wypieczonych na tę okazję japońskich chlebkach nan. Wewnętrzna strona buły
zapieczona jak trzeba, żeby nie wpijać sosów. Do zestawu trafiał jeszcze
plaster cheddara i bekon, dla chętnych. Ogólne wrażenie smakowe wyśmienite.
Nasza natura mięsożerców została
w pełni zaspokojona i spokojnie mogliśmy wejść do środka, gdzie okazało się, że
króluje kuchnia vege i słodkości. Tuż przy wejściu zapachami orientalnych
przypraw kusiły dziewczyny z Ciuchy & Ciacha. Bardzo pomysłowe menu, no i
ich urzekające stroje sprzyjały chęci eksperymentowania w mało nam znanym
królestwie vege smaków. Zdecydowaliśmy się na Pokorę czyli warzywny szaszłyk w
orientalnym cieście i pieczone ziemniaczki. Cebula, dynia, pieczarka, cukinia,
brukselka i marchewka zanurzone w orientalnym cieście i usmażone w głębokim
oleju były nie tylko bardzo smaczne, ale i gorące do ostatniego kęsa, mimo że
zjedliśmy je na dworze. Bardzo fajnie opracowany „fast food” , który
sprawdziłby się nawet w styczniu na ulicach naszego miasta.
Kolejne stoisko markował szyld
Czoklet, gdzie można było spróbować znakomicie wyglądających ciast
czekoladowych – czekomalin i czekoholizmów. Do tego trochę kuchni
czeczeńsko-kaukaskiej w postaci placuszków nadziewanych szpinakiem i fasolą. Na
rozgrzewkę otrzymaliśmy sporego kielicha…zupy-krem z papryki i pomidora.
Mega wyspą na morzu niewielkich
restauracyjek w Kultywatorze okazała się Insulina. Menu tego lokalu było
stricte kawiarniane. Szczerze mówiąc, wiele profesjonalnych kawiarni wypadłoby
blado w porównaniu z insulinowym menu... Wszystko wyglądało super. Widać, że
dużo pracy zostało włożone w przygotowanie się do imprezy. Slogan Insuliny
głosił – pierwsza pomoc w przypadku spadku cukru. Nasz cukier trzymał się jakoś
mocno, więc jedliśmy insulinowe pyszności oczami.
Podobnie jak ofertę sushi-mastera
Marcina Tyrakowskiego, który co prawda był w stanie przyrządzić na zawołanie
każdego maka czy nigiri, tylko, że my postawiliśmy tego dnia na eksperymenty, a
sushi to dla nas smak dobrze zeksplorowany.
Coraz silniej odzywała się w
nas ciekawość, co spotkamy pod nr 4. na Krysiewicza. Zostawiliśmy więc
Kultywator i pokusę zasłużonego lenienia się po kulinarnych ekscesach i
ruszyliśmy dalej. Skręcając w Krysiewicza
odczuwaliśmy fajną ekscytację. Gdzie ta ekipa tajemniczej Golden Spoon? Dopiero
przy skrzyżowaniu z Ogrodową usłyszeliśmy muzykę i unoszący się zapach i dym z
węglowych grilli. Skwer urządzony niby od niechcenia, ale z takim gustem i smakiem, że popędziliśmy w otchłań nowych
smaków. Ustawione w szpalerze lady – z
klimatycznych skrzynek po owocach, a za
nimi cztery idealnie srebrne taczki, zaparkowane i rozgrzane, aby dostarczać
kulinarnych uniesień. Ekipa Golden Spoon użyła ich w charakterze grilli. Co za
pomysł! Super. Dzięki grillowym taczkom wszystkie potrawy serwowano na ciepło,
co przy listopadowej temperaturze, wahającej się w okolicach 4 stopni, nie było
bez znaczenia. Ekipa Spoon’ów proponowała – zapiekaną z jabłkami kaszankę, rillette z wieprzowiny z dodatkami, słodkie ciacha i niespodzianki, racuszki z
bekonem, serem i gruszką. Skusiliśmy się na rillette i racuchy. Nie mówiąc dużo
– nie żałowaliśmy. Całość wydarzenia odbywała się w iście undergroundowej
scenerii – nic dziwnego. W
końcu Golden Spoon to Underground Dining Club. Nas ten pop up urzekł. Niby
wszystko na chwilę i prowizorka pełna, ale z jakim smakiem. Poczuliśmy się
trochę jak na Brick Lane w Londynie.
Trzecim i ostatnim odwiedzonym
przez nas miejscem, gdzie wykwitły pop up restauracje był Dziedziniec Sztuki w
Starym Browarze. Tam klimat iście świąteczny. Lampiony, koce, pewnie smaczne
ciacha i zupy serwowane przez 5 jednodniówek. Ale w sumie trudno oczarować nas
dość grzecznymi propozycjami kulinarnymi w miejscu bardzo dobrze nam znanym. Słowem
wszystko super, ale nie porwało nas. Może nie jesteśmy obiektywni, bo byliśmy zmęczeni i za dużo już tego dnia
zjedliśmy. Na pewno warto docenić otwartość najlepszego centrum handlowego w
kraju na kiełkującą inicjatywę, jaką jest Restaurant Day. Swoje kulinaria
serwowały Maleństwo – ciasteczka wszelakie, REJ CAKE – czekoladowe szaleństwa,
PUGA z dyniówką i Kuchnia Agaty na
słodko i słono.
Szewc w dziurawych butach chodzi,
więc nie wydrukowaliśmy sobie naszej ściągi „co, gdzie i kiedy” i zapomnieliśmy
o ItaliArte. Bardzo żałowaliśmy! Może następnym razem… A może ktoś był i
chciałby się podzielić wrażeniami? Niestety nie odnaleźliśmy też Rrrr. Gdzieś
się schowali. Ktokolwiek widział, ktokolwiek wie? Dajcie znać.
Podsumowując. Dzień udany. Nawet
bardzo. Gratulujemy inicjatywy i wytrwałości wszystkim jednodniówkom. Podobno
kolejny RD już 17 lutego. Oj, może być zimno!
Ps. Już wiemy gdzie schowało się Rrrr! Przy Golden Spoon! Ha! Mamy Was:)